środa, 16 sierpnia 2017

rozmowa z Agnieszką Wajs


Zaginione ucho
rozmowa z Agnieszką Wajs

Sztajgerowy Cajtung: Lubiłyście czytać o przygodach Plastusia? A może lepiłyście własne plastusie pod wpływem lektury?
Agnieszka Wajs: Oczywiście, że lubiłyśmy plastusiowe przygody, czego efektem jest spektakl, który postanowiłyśmy zrealizować. Od najmłodszych lat lubiłyśmy czytać książki i mamy wiele pozycji, które mogłybyśmy polecić dzieciakom. Na pewno wśród nich znalazłaby się Karolcia Marii Krüger, seria opowieści o Ani z Zielonego Wzgórza Lucy Maud Montgomery, seria o Pippi Pończoszance i Dzieci z Bullerbyn autorstwa Astrid Lindgren, Pięcioro dzieci i coś Edith Nesbit, Tajemniczy ogród autorstwa Frances Hodgson Burnett i oczywiście do tego zacnego grona dołącza Plastusiowy pamiętnik Marii Kownackiej. Wszelkiego rodzaju działania plastyczne również nie były nam obce, zresztą nasza Mama nadal przechowuje mnóstwo naszych prac plastycznych z różnych okresów dzieciństwa. Kto wie… może w tych zbiorach jest również plastelinowy Plastuś.

Sz. C.: Scenografia, jak zwykle w Waszych produkcjach, jest kolorowa i ciekawa. Opowiecie o pomyśle przeniesienia na scenę… piórnika?
A. W.: Historia w naszym spektaklu ma miejsce podczas szkolnej przerwy i dotyczy między innymi szkolnych przyborów. Miejscem, które wydawało nam się najbardziej adekwatne, kolorowe i ciekawe do realizacji plastusiowych przygód, jest właśnie piórnik. Plastuś zabiera Tosię do kolorowego, pełnego różnych szkolnych przyborów piórnika, tłumacząc: „Chciałaś Tosiu z klasy znikać, zaprosiłem do piórnika”. I od tego momentu wszystko, co dzieje się w spektaklu, przenosi dzieciaki w zupełnie inny wymiar. Zresztą piórnik to nie jedyny element scenografii naszego spektaklu. Zaczynamy od szkolnej klasy, do której Tosia przychodzi na lekcję, następnie akcja przenosi się do piórnika, z którego Plastuś wraz z Tosią i przyjaciółmi wyruszają na poszukiwanie tajemniczego Jegomościa, który zaplamił piórnik atramentem. W swej podróży dotrą aż do Upiornej Jamy.

Sz. C.: Co takiego chcecie przekazać dzisiejszym maluchom, sięgając do klasyki?
A. W.: Każda nasza produkcja ma jakieś motto, jakiś przekaz. Poprzez nasze spektakle chcemy dzieci nie tylko bawić, ale i uczyć. Tym razem chcemy nauczyć dzieci, że nie warto wyciągać pochopnych wniosków. Czasem zachowanie innych ludzi oceniamy bardzo negatywnie, ale dopóki nie poznamy powodów tego zachowania, nie powinniśmy osądzać nikogo. My pokazujemy to na podstawie relacji bohaterów naszego spektaklu. Starszy Pan Pióro boryka się z problemami i nieumyślnie brudzi piórnik atramentem. Piórnikowe przybory, myśląc, że mają do czynienia z groźnym przestępcą, postanawiają złapać i ukarać drania. Prawda jest jednak zupełnie inna. Jeśli jesteście ciekawi… koniecznie musicie zobaczyć Plastusiowy pamiętnik i plamy w wykonaniu Agencji Artystycznej PRYM ART.

Sz. C.: Skoro akcja dotyczy przyborów szkolnych, w jakim wieku dzieci zapraszacie do oglądania tej bajki?
A. W.: Tak naprawdę nie ograniczamy wieku naszej publiczności. Na nasze spektakle może przyjść każdy, niezależnie od metryki. A z dotychczasowych naszych obserwacji wynika, że nasz Plastuś bawi zarówno dzieci, jak i ich rodziców. Preferujemy i tworzymy spektakle muzyczne i zauważyliśmy tendencję, że piosenki, które aktorzy wykonują podczas spektaklu, rodzice powtarzają wraz ze swoimi dzieciakami zaraz po zakończonej bajce. To dowód na to, że przygody Plastusia dobrze przedstawione są ponadczasowe i wciąż bawią zarówno dużych, jak i małych.


Sz. C.: Jaki motyw z historii o Plastusiu najbardziej lubiłyście?
A. W.: Ciężko wybrać jedną ulubioną historię dotyczącą Plastusia, ponieważ każda kolejna wciągała nas jeszcze bardziej. Darzyłyśmy ogromną sympatią głównego plastelinowego bohatera i niezależnie od przedstawionej historii byłyśmy zaangażowane w przygody Plastusia. Każda z nas wyobrażała sobie, że jest Tosią, która w piórniku skrywa plastelinowego ludka, który ożywa, gdy wszyscy wychodzą z pokoju…

Sz. C.: Kiedy przyszło Wam do głowy, żeby sięgnąć po tekst Marii Kownackiej? Nie bałyście się, że jest zbyt archaiczny czy niedzisiejszy?
A. W.: Przygotowując kolejne produkcje, zawsze sprawdzamy, czego brakuje na rynku i co może zainteresować naszych potencjalnych odbiorców. Sugerujemy się też naszym firmowym repertuarem i sentymentem do tych książek, które głęboko się w nas zakorzeniły, które pamiętamy z dzieciństwa i które w jakimś stopniu nas ukształtowały. Ponadto dzisiejsi rodzice coraz częściej wracają do tych bajek i książek, które mogą być uważane za archaiczne, doceniając ich walory merytoryczne i edukacyjne. Zresztą nie mamy co do tego żadnej wątpliwości, że książki, które czytałyśmy w dzieciństwie i bajki, które oglądałyśmy, były pełne bardzo mądrych treści, błyskotliwych dialogów, wielowymiarowych postaci. Dziś niestety bardzo często mamy do czynienia z produkcjami, których treść jest absurdalna, albo po prostu bezmyślna. Wychodzimy z założenia, że jeśli bajki naszych czasów dobrze wpłynęły na nasze dzieciństwo, to dlaczego nie wykorzystać ich do edukacji kolejnych pokoleń.

Sz. C.: Pokazujecie stare czasy, mundurki i stalówki, czy też coś uwspółcześniacie?
A. W.: Nasza historia skupia się wokół problemów Pana Pióro, przedstawiamy więc Pana Stalówkę i jego atramentowe kłopoty. Przypominamy dzieciakom, co to jest skuwka czy naboje do pióra. Można więc przyjąć, że jak najbardziej pokazujemy czasy, kiedy to piórnik skrywał wszystkie potrzebne przybory, począwszy od kredek, temperówki, linijki, nożyczek, na ołówku i kleju kończąc. Dziś dzieci w swoich piórnikach rzadko noszą komplet przyborów, a pióro raczej wymieniają na długopis. Pamiętam, jak zachlapałam zeszyt pożyczony od koleżanki atramentem… to była prawdziwa katastrofa, a moje łzy mieszały się z atramentem, robiąc jeszcze większe plamy w zeszycie. Dziś chyba dzieci nie mają takich problemów.

Sz. C.: Na czym polega tu interaktywność?
A. W.: Cechą charakterystyczną naszych produkcji jest interakcja z widzem. Zawsze staramy się wciągnąć dzieciaki w przygody bohaterów naszych spektakli. Chcemy, aby stały się częścią historii, aby utożsamiały się z postaciami. Wiemy, że poprzez współudział dzieci znacznie więcej zapamiętują z treści spektaklu, są bardziej zaangażowane i chłonne. Każda nasza produkcja kończy się morałem. Chciałybyśmy, aby dzieciaki wróciły z tym mottem do domu, porozmawiały o treści spektaklu i problemach postaci z rodzicami, aby wielokrotnie wracały pamięcią do wniosków, które wyciągnęły po spektaklu. Elementy interaktywne podczas spektaklu znacznie nam to ułatwiają, sprawiają, że dzieci stają się częścią naszego spektaklu. Wspominałam już, że preferujemy spektakle muzyczne i zawsze w naszym spektaklu pojawiają się piosenki, które dzieci mogą zaśpiewać z aktorami. Ponadto w plastusiowych przygodach dzieciaki wraz z Tosią, Plastusiem i Klejem będą rozwiązywały zagadkę, która pozwoli naszym bohaterom wyruszyć w dalszą drogę. Pomogą również Plastusiowi w odszukaniu jego zaginionego ucha.

Sz. C.: Nie boicie się konkurencji? Wokół mnóstwo jest bohaterów kreskówek, bardziej krzykliwych, kolorowych, uzbrojonych w całe serie gadżetów..
A. W.: Nie :) Nie boimy się :) Ponieważ nasza publiczność pokazuje nam podczas każdego spektaklu, że nie zapomniała o plastusiowych przygodach. Są takie postaci bajkowe, których nie zastąpią superbohaterowie. Nasz Plastuś i przybory z piórnika są równie kolorowe, jak postaci wyciągnięte z dzisiejszych bajek. Mam wrażenie, że przygody naszych piórnikowych bohaterów przedstawione są na tyle ciekawie, że wciągają dzieci dokładnie tak samo, jak bajka na szklanym ekranie. A Plastuś staje się w naszym spektaklu takim właśnie superbohaterem :)

Sz. C.: I właśnie: co z Plastusiem dzisiaj, kiedy każdy może sobie kupić (i nosić w piórniku) dowolną figurkę dowolnego superbohatera?
A. W.: Myślę, że Plastuś ma się wciąż bardzo dobrze. Pomimo obecności superbohaterów i wszelkich innych stworów, potworów, to właśnie Plastuś od ponad osiemdziesięciu lat jest obecny w życiu kolejnych pokoleń. Wciąż wraca na deski sceniczne w wykonaniu kolejnych teatrów. Myślę, że Plastuś przez te wszystkie lata zasłużył sobie na miano SUPERBOHATERA i stoi na czele tych wszystkich współczesnych postaci bajkowych. Choć ulepiony z plasteliny, malutki, śmieszny, z za dużymi uszami, to jednak jedyny w swoim rodzaju.

rozmawiała Iza Mikrut

tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”

wtorek, 15 sierpnia 2017

wywiad z teatrem PIKI

Być dzieckiem
rozmowa z teatrem PIKI

Sz. C.: Publiczność w Polsce, ta duża i ta mała, Was kocha. Jak to robicie?
PIKI: Staramy się, żeby na naszych przedstawieniach mali czuli się jak duzi, a duzi jak mali.
Sz. C.: Gdzie znajdujecie teksty do bajek? To Wasze dawne lektury, ktoś Wam podpowiada, czy raczej sami wiecie, co Wam potrzebne?
PIKI: Na początku to były nasze dawne lektury, czasami ktoś nam podpowiadał, a teraz są to przede wszystkim bieżące lektury Katki, niekoniecznie książek dla dzieci, w których szukamy tematów ważnych dla nas i, mamy nadzieję, też dla naszych widzów.
Sz. C.: Co lubicie w teatrach dla dzieci?
PIKI: Jak najwyższy poziom wszystkich elementów: sztuki, muzyki, wysiłku, wkładu pracy… Do tego rozrywkowość, wyobraźnię, zrozumiałość, komunikatywność, a równocześnie szukanie nowych pomysłów czy rozwiązań.
Sz. C.: W Ela hop! bawicie się z widzami w teatr. Dlaczego?
PIKI: Ela hop jest w rzeczywistości teatralną wersją naszej telewizyjnej serii dla dzieci, w której z nami, dwiema postaciami o imionach Ela i Hop, występowały dzieci z całej Słowacji. Powtarzały magiczną formułkę „Ela hop!” i same przenosiły się do miejsca, w którym mogły pokazać swój talent, hobby, albo gdzie my w zabawny sposób spełnialiśmy ich marzenia.
Dzieci są najbardziej zadowolone, gdy działają z aktorami, wiele z nich chce się popisać na scenie i prawie wszyscy rodzice są szczęśliwi, kiedy je tam widzą.
Dzieci przenoszą na scenę magię swoich charakterów i nieprzewidywalnych reakcji i tym niezwykle ożywiają całe to dokładnie przećwiczone przedstawienie.
Sz. C.: Jak sprawić, żeby dzieci Was słuchały i oglądały bajkę?
PIKI: Przedstawienie musi być wymyślone tak, aby stale się coś działo, by coś zajmowało uwagę dzieci. One nie mogą się nudzić, muszą rozumieć historię, żeby mogły identyfikować się z postaciami, żeby przeżywać różne emocje, żeby otrzymywały wystarczająco dużo bodźców. Muszą być trzymane w napięciu, ale też od czasu do czasu na chwilę odetchnąć.
Sz. C.: Gdybyście uczyli w szkole teatralnej dla dzieci, to jakiego przedmiotu?
PIKI: Uczylibyśmy przedmiotu: jak nie zapomnieć być dzieckiem.

Rozmawiała Iza Mikrut

tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”

poniedziałek, 14 sierpnia 2017

rozmowa z praMontownią

Humor, urok osobisty i legitymacja Akademii Teatralnej
rozmowa z praMontownią

Sztajgerowy Cajtung: Przenieśmy się w czasie o dwadzieścia lat wstecz. Kim będziecie za dwadzieścia lat?
Adam Krawczuk: Oj…
Maciej Wierzbicki: Ale tak króciusieńko odpowiadać?
Sz. C.: Nie no, jak najdłużej…
M. W.: Bo u mnie będzie krótko. Nie miałem planu awaryjnego. Wóz albo przewóz.
Rafał Rutkowski: Ja planu awaryjnego też nie miałem. Na tyle byłem naiwny i crazy, jak mówi młodzież.
A. K.: Ja podobnie jak koledzy, chciałem powiedzieć.
Sz. C.: A my liczyliśmy na długi wywiad… Czyli za dwadzieścia lat się widzicie gdzie? Na scenie? W aktorstwie?
R. R.: Ale jesteśmy dwadzieścia lat temu? Tak. Powiem ci, że przed szkołą teatralną, w liceum, w ogóle nie spodziewałem się, że mogę być aktorem. Więc kiedy już skończyłem szkołę teatralną i zrobiliśmy spektakl Zabawa… stwierdziłem, że skoro już tak poszło, to trzeba to kontynuować…
A. K.: Iść dalej…
R. R.: Iść dalej, nie ma co się cofać.
M. W.: Powiem więcej: rzadko który młody człowiek po szkole, po dyplomie myśli sobie, że zostanie taksówkarzem. Zdarzają się pewnie wyjątki. Ale każdy chce aktorstwem zarabiać na chleb. Przynajmniej próbują, potem czas weryfikuje…
A. K.: Ale nie da się myśleć o planie awaryjnym.
R. R.: Szkoła teatralna jest tak wąską specjalizacją zawodowo, że po niej się nie umie nic innego, tylko grać, więc jeśli człowiek się chce przebranżowić, musi iść do następnej szkoły. I to dodatkowa motywacja, żeby się jednak utrzymać w fachu.
Sz. C.: A nie było na roku ciekawszych kolegów? Jak się dobraliście?
M. W. i R. R.: Nie było!
A. K.: My byliśmy najciekawsi.
R. R.: Tak… to był przypadek. Ale najczęściej przypadki sprawiają, że potem takie przypadkowe trupy funkcjonują.
Sz. C.: Jaki macie plan na podbój aktorskiego świata?
M. W.: Aha! To my cały czas dwadzieścia lat temu jesteśmy!
R. R.: To jest myślenie drużynowe, że w kupie raźniej i że w pojedynkę możemy osiągnąć mniej niż jako grupa. Takie może niepolskie, ale myślenie o teatrze.
M. W.: Ale podbudowane pierwszymi sukcesami Zabawy właśnie, na festiwalach i w różnych innych miejscach świata, nie tylko w szkole teatralnej.
Sz. C.: Których wykładowców najbardziej lubicie, a którym robicie kawały?
M. W.: Opiekunem roku była pani profesor Górska…
R. R.: Tak, ale dopiero po dziesięciu latach ją doceniliśmy, już po szkole.
M. W.: Czekaj, jesteśmy dwadzieścia lat temu!
R. R.: To prawdopodobnie docenimy ją za jakieś dziesięć lat.
A. K.: Na razie robimy żarty…
R. R.: Jest wtedy Jan Englert… wtedy już nie był rektorem. Jak zaczynaliśmy, to był, ale jak kończyliśmy, to już nie. Jarosław Gajewski, który był takim spiritus movens Teatru Montownia, jego wtedy ceniliśmy…
A. K.: On właśnie podjął się opieki artystycznej nad Zabawą.
M. W.: Zofia Kucówna, która poza nauką wiersza uczyła nas teatru przez duże T…
Sz. C.: A jak to wyglądało z Jarosławem Gajewskim? Powiedział „o, wy jesteście dobrzy, wy możecie zagrać”?
R. R.: Nie, mieliśmy do niego zaufanie. Był taką osobą, która bezinteresownie i po godzinach nam pomagała.
M. W.: Z tym, że to my przyszliśmy do niego, a nie on do nas.
R. R.: Był opiekunem artystycznym naszej… naszej…
M. W.: Trupy.
A. K.: Mimo że mieszkał daleko.
Sz. C.: Narzekacie czasami na studia?
M. W.: Na studia? Nie, chyba. Ja nie.
A. K.: Ja nie.
Sz. C.: Wszystko wam się podoba?
R. R.: Po latach będziemy narzekać na studia. Ale będąc na studiach, nie narzekamy.
Sz. C.: W takim razie co planujecie grać, kiedy już skończycie studiowanie?
R. R.: Jak najwięcej!
A. K.: Tak, dobrze powiedziane.
M. W.: I jak najróżniej.
R. R.: Jak najwięcej ról, w miarę możliwości nie zamykać się na epizodach i trzymaniu halabardy, tylko grać, jak najwięcej być na scenie. W porównaniu do piłki nożnej, żeby nie grzać ławy, tylko wychodzić w pierwszym składzie i grać przed dziewięćdziesiąt minut…
A. K.: … Bez kontuzji.
Sz. C.: Kto w studenckiej Montowni jest najważniejszy?
A. K.: Prowadzi to teraz Rafał…
R. R.: Ale dwadzieścia lat temu…
M. W.: Adam, bo on miał pierwszy komórkę!
R. R.: Na studiach jeszcze nie, ale zaraz po…
M. W.: Kupił sobie komórkę, bo wtedy były już komórki… Za tysiąc osiemset złotych. Panasonic.
A. K.: Z funkcją wibrującej baterii, jedyny na rynku, albo jeden z dwóch. Dzięki temu mogłem na planie zdjęciowym dostawać powiadomienia…
M. W.: Co wtedy nie było częste.
Sz. C.: Myślicie, że kiedyś będziecie grać poza teatrem? W reklamach, stand-upach?
R. R.: Nie, nie dopuszczaliśmy takiej myśli. To był zakon.
A. K. Kiedy byliśmy na studiach, granie w reklamach czy nawet serialach było…
R. R.: …zbrodnią.
A. K.: Tak. Nie pozwalano za bardzo w szkole.
M. W.: W reklamach i serialach grali chałturnicy. Mówiło się, że kto wziął udział w reklamie, to jest skończony dla zawodu aktora.
R. R.: Taki był czas, początek lat 90.
Sz. C.: Jaki jest sposób Montowni na podryw? Jestem aktorem, jestem z Montowni?
A. K.: Po prostu: jestem z Montowni.
M. W.: Jestem z Montowni, przypomnę tytuły.
R. R.: Wtedy nie bicepsy i nie pieniądze. Wszystko inne: humor, urok osobisty i legitymacja Akademii Teatralnej.
Sz. C.: Jak trafiliście na tekst Zabawy?
A. K.: Profesor Skotnicki nam to podrzucił. Polecił nam…
M. W.: Dwadzieścia lat później już niestety…
R. R.: …świętej pamięci. Ale wtedy żył! Umówmy się, że żyje…
M. W.: A być może za dwadzieścia lat nie żył będzie. Dwadzieścia lat temu żył i po naszym pierwszym sukcesie szkolnym, kiedy na drugim roku zrobiliśmy Dziewictwo Gombrowicza, mieliśmy pomysł, ja z Adamem, żeby zaangażować jeszcze Rafała. Chcieliśmy znaleźć coś na trzech i on nam poradził. Zapytaliśmy go wprost: panie profesorze, nie zna pan jakiegoś tekstu na trzech? A on powiedział: przeczytajcie Zabawę.
A. K.: … na to się dobrze podrywa później.
R. R.: Uczył nas piosenki na pierwszym roku.
Sz. C.: Stworzyliście Zabawę i co się stało?
R. R.: Wyszło na tyle, że spodobało się i gawiedzi szkolnej, i profesorom. Pozwolono nam to grać w szkole dla publiczności warszawskiej, przychodzili na to ludzie z miasta. To było na trzecim roku, jeszcze nie graliśmy dyplomów, zanim zagraliśmy dyplomy, już zdobywaliśmy nagrody na festiwalach, na przykład na Kontrapunkcie w Szczecinie.
M. W.: Na międzynarodowych Zderzeniach, w Kłodzku.
A. K.: A bardzo krótki czas potem, byliśmy na czwartym roku, przyszło zaproszenie do Stanów. Pojechaliśmy do Ameryki…
R. R.: Tam Maciek widział pierwszy raz czarnoskórego, zachwycił się…
M. W.: I powiedziałem: Chłopaki! Ja bym chciał częściej oglądać takie cuda! Może załóżmy grupę.
A. K.: I wtedy była już Korea…
M. W.: Dalej to już poszło…
R. R.: I to upewniło nas, że w grupie siła i że działajmy razem.
Sz. C.: Zostaliście zaproszeni z Zabawą do repertuaru Teatru Powszechnego, prawda?
R. R.: Tak.
A. K.: Sami się wprosiliśmy.
Sz. C.: A były jakieś sugestie, że tego nie grajcie tak, to zróbcie inaczej?
R. R.: Nie, jedyną sugestią było, że to jednoaktówka, to za krótkie, że trzeba coś dopisać. I wtedy nasz idol z dzieciństwa, Stanisław Tym, specjalnie dla nas dopisał jednoaktówkę Skarb.
A. K.: Wystawianą później z powodzeniem w więzieniach… ja to wystawiłem.
R. R.: Zabawa. Skarb nazywał się wieczór teatralny. Tym i Mrożek w Teatrze Powszechnym w Warszawie.
Sz. C.: Zagraliście Zabawę, jesteśmy dwadzieścia lat temu, i co teraz?
A. K.: Mieliśmy następny pomysł.
M. W.: Następny krok: dell’arte.
R. R.: Zakładamy Teatr Montownia. I pierwszym przedstawieniem Teatru Montownia są Szelmostwa Skapena Moliera, dobieramy do tego czwartego osobnika, niejakiego Marcina Perchucia i w Teatrze Powszechnym to już nasz drugi spektakl.
A. K.: W niedługi czas potem przyszło kolejne zaproszenie do Stanów.
M. W.: Czyli spełniło się moje marzenie… I tam znowu zobaczyłem czarnoskórego człowieka.
Sz. C.: To był ten sam człowiek?
M. W.: Możliwe, że ten sam. I powiedziałem: widzicie, chłopcy? Jednak można!
A. K.: To był ten sam człowiek, tylko o rok starszy…
R. R.: Słuchajcie, już jest dziesięć po, a my mamy mordy pomalować szuwaksem…

rozmawiały Iza Mikrut i Anka Miozga

tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”

środa, 9 sierpnia 2017

rozmowa z Krzysztofem Wnukiem

W „święty poniedziałek”, czyli dzień, w którym aktorzy zakopiańskiego Teatru Witkacego mają zwykle czas na odpoczynek i regenerację, tuż przed wizytą na ChTO, udało nam się telefonicznie porozmawiać z Dorotą Ficoń i Krzysztofem Wnukiem, o demonizmie Zakopanego, jego wpływie na życie i artyzm.
Tam gdzie kończą się tory
Sztajgerowy Cajtung: Zakopane to „pępek świata”, „wyrostek robaczkowy polskiego organizmu. Tak pisał Witkacy w 1919 roku w „Echu Tatrzańskim” Na czym polega demonizm tego miejsca?
Krzysztof Wnuk: Demonizm Zakopanego to specyfika tego miejsca, która wymaga od artysty demonicznej wręcz siły. W Zakopanem trzeba walczyć o siebie, o sztukę, o to, żeby nie osiąść tutaj, nie wpaść do metafizycznej dziury i nie zatracić się w samozadowoleniu, samozachwycie bycia artystą.
Sz. C.: Tymczasem Pan jest aktorem Witkacego od 1998 roku. Dlaczego akurat to miejsce, tak „niebezpieczne”?
K. W.: Bo to fantastyczne miejsce dla artysty, gdzie można się rozwijać, wielorako i wielokierunkowo. W Teatrze Witkacego jest szczególna atmosfera Sztuki, sposób jej tworzenia. Nie bardzo oglądamy się na obowiązujące „trendy”. Na warsztat trafiają tematy, które nas interesują, bolą czy intrygują. Gramy i tworzymy z pasją. Bo naprawdę trzeba mieć pasję, żeby przyjechać do tego miejsca, gdzie kończą się tory (śmiech), gdzie wszystko jest zupełnie inne.
Sz. C.: Jest Pan też aktorem filmowym. Ucieka Pan czasami z tej „ślepej kiszki”?
K. W.: Nie mówiłbym o ucieczce. To raczej okazja doświadczania innych miejsc i spotkania z innymi ludźmi. Ale zawsze z wielką radością wracam do, jak pisał Witkacy, „wyrostka robaczkowego kiszki ślepej, jakim jest Zakopane”. 19 lat na scenie Teatru Witkacego zobowiązuje i o czymś świadczy. Zadomowiłem się tu. To moje miejsce.
Sz. C.: W jednym z wywiadów wspominał Pan, że w zasadzie to nawet nie miejsce, nie budynek, ale ludzie i atmosfera są najważniejsi.
K. W.: To prawda. Ludzie są najważniejsi. Bo to oni tworzą atmosferę. Przyjeżdżają do nas ludzie z różnych części Polski. Nasz teatr jeździ po kraju i to, co jest niezwykłe, spotykamy często „naszych” widzów w innych miastach. Teatr tworzą ludzie, dlatego tak chętnie wyjeżdżamy: dla ludzi. Teatr jest spotkaniem dwóch stron. Aktora i Widza. Jeśli chcą się spotkać, to zawsze będzie to spotkanie udane. Nie trzeba wielkiej sceny, żeby sztuki doświadczać i czerpać z niej przyjemność.
Sz. C.: Jest Pan z Krakowa, mieszka w Zakopanem, jestem ciekawa, czy ma Pan jakieś malutkie powiązania ze Śląskiem (śmiech)?
K. W.: Oj i to całkiem spore. Po pierwsze mam na Śląsku rodzinę. W dzieciństwie często jeździliśmy odwiedzać dziadków w Katowicach. W katowickiej szkole aktorskiej Art Play Doroty Pomykały i Danuty Owczarek miałem przyjemność reżyserować trzy spektakle dyplomowe. Z Witkacym natomiast byliśmy w Tychach, Zabrzu. Graliśmy też całkiem sporo przedstawień na Gliwickich Spotkaniach Teatralnych. Na Gliwice czekaliśmy zawsze z tęsknotą. Przyjeżdżaliśmy tam na wiosnę, kiedy tu, w Zakopanem, często jeszcze padał śnieg i było zimno. Gliwice kojarzą mi się z ciepłem, miejscem, gdzie można odtajać (śmiech). Teraz mamy okazję odwiedzić Chorzów i pokazać chorzowskiej publiczności, czym jest demonizm zakopiański. Cóż, wygląda, że Śląsk nie jest dla mnie terra incognita…
Sz. C.: Właśnie, dlaczego akurat ten spektakl na Śląsku?
K. W.: To promocja Witkacego, któremu to się po prostu należy. To spektakl o specyfice tego miejsca, na końcu Polski. Pokazuje, jak się w Zakopanem żyje, z jakimi przeciwnościami człowiek się tam zmaga, osobiście i artystycznie. Niech wszyscy wiedzą jak niebezpiecznym miastem jest Zakopane!!!

rozmawiała Marta Witek

tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”

wtorek, 8 sierpnia 2017

rozmowa z Dorotą Ficoń

Motyle z Afryki przylatują z halnym

Sztajgerowy Cajtung: Jest Pani w Teatrze Witkacego od początku. Dlaczego akurat Zakopane, ten, a nie inny teatr?
Dorota Ficoń: Gdyby Andrzej Dziuk założył teatr gdzie indziej, pewnie byłabym tam i ja. Dla mnie w Zakopanem ważne są dwa miejsca: teatr i góry. Ludzie wybierają jakieś miejsca, bo są niezwykłe. Tutaj niezwykły jest ten majestatyczny obraz gór. Kiedy wjeżdża się do Zakopanego i widzi się Tatry. Ten widok zapiera dech w piersiach.
Góry mają dla nas znaczenie metaforyczne. Nasze doskonalenie się, praca, kolejne premiery, to wszystko jest jak zakładanie kolejnych baz w drodze na szczyt. Żeby osiągnąć cel, trzeba się przygotować: metafizycznie, duchowo. Każda premiera to kolejna baza w drodze na szczyt, kolejne wyzwanie i tajemnica, odkrywanie siebie.
W Tatrach są też demony, z którymi my, jako ludzie i jako aktorzy musimy się zmagać. Jednym z nich jest halny. Wiatr demoniczny, wiatr zniszczenia. Jednak wraz z halnym przylatują do Polski motyle z Afryki. Po halnym przychodzi też oczyszczenie.

Sz. C.: W Chorzowie wystawiacie Demonizm zakopiański: czym jest ten demonizm, „inny niż wszędzie gdzie indziej”?
D. F.: Swoją grę rozpoczynam tekstem Witkacego: „Demoniczną potęgą nazywamy taką, która włada lub chce władać nami, działając na drapieżne, okrutne i podłe instynkty, które w nas drzemią i czekają tylko sposobności aby się objawić.” Dalej Witkacy mówi, możliwym jest że demoniczne miejscowości, kobiety, zwierzęta są szkodliwe, ale z drugiej strony, czyż życie bez nich nie byłoby piekielnie nudne i bezbarwne…
Demonizm związany też jest z miejscem i jego wpływem na nas. Kiedy przyjeżdża się do Zakopanego, to łatwo można poczuć, że oto w tym miejscu jest się prawdziwym artystą i popaść w stan absolutnego zadowolenia. Witkacy ostrzega: następuje wtedy bardzo szybko rozdźwięk pomiędzy stanem twórcy a wartością dzieła, które tworzy i które w nikim metafizycznych uczuć nie wzbudza. To miejsce może uśpić naszą czujność, można tu ulec „zakopianinie”.

Sz. C.: Słynny demonizm Zakopanego, da się przed nim bronić?
D. F.: Pomaga praca, wytężona praca, tworzenie. To nas ratuje. Jesteśmy małym zespołem. W naszym repertuarze jest 17 pozycji. Ja tworzę teatr Witkacego od ponad 30 lat. W wielu obsadach gram z osobami, z którymi razem założyliśmy teatr. Powstaje więc pytanie: jak mamy grać, żeby się nie powtarzać? Żeby za każdym razem tworzyć na nowo, poszukiwać. To trudne zadanie, związane z ciągłym artystycznym nienasyceniem. Jako zespół, jako artyści, musimy być czujni na to, co dzieje się również wokół nas. W naszym teatrze zespół jest bardzo ważny. W dobrym zespole mogę zaryzykować, odkrywać nowe rzeczy

Sz. C.: Idąc na tę samą sztukę, widz ma możliwość każdorazowo przeżyć coś nowego?
D. F.: To jest istota teatru. W teatrze przecież nie jesteśmy dla siebie, a dla drugiego.
Teatr to rodzaj bezpośredniego spotkania. Ważne jest to, o czym chcemy rozmawiać z widzami. Czasami to są też pytania, na które sami szukamy odpowiedzi.
Nasz teatr jest po to, by widz poczuł w nim coś wyjątkowego. To, na co zwracał uwagę Witkacy, zadaniem sztuki jest wywołanie w człowieku uczuć metafizycznych. Najważniejszy jest pierwszy odbiór, pierwsze emocje wywoływane w widzu w trakcie spektaklu.

Sz. C.: Wasz teatr to kontynuator koncepcji sztuki Witkacego?
D. F.: Witkacy uciekał od teatru realistycznego w stronę teatru artystycznego. My nie realizujemy teatru Czystej Formy. Nasze spektakle są raczej dialogiem z Witkacym i jego dziełami. Nie ma jednej metody, jak wystawiać, grać Witkacego. Dlatego inaczej Witkacego pokazywał Tadeusz Kantor czy Jerzy Jarocki, a inaczej pokazuje go Andrzej Dziuk w Zakopanem.

Sz. C.: Zmieniając nieco temat, przeczytałam w zapowiedzi Demonizmu zakopiańskiego w jednej z gazet, że to sztuka, w której są „zabawne piosenki i kontakt z publicznością”…
D. F.: Tak, Witkacy potrafił rozśmieszać… do bólu.
W 2006 roku spektakl miał swoją pierwszą premierę. To była wersja kolorowa, powiedziałabym, że w konwencji szybkiego, dynamicznego wideoklipu. Jednak w 2016 roku Andrzej Dziuk wyreżyserował nową wersję, którą mają Państwo okazję obejrzeć między innymi w Chorzowie. To, co kiedyś było kolorowe, stało się biało-czarne. Jednak nie zmieniło się przesłanie tego spektaklu, kluczowe pytanie Witkacego: „Lecz jeśli życie tworzy się jak sztukę cóż się dzieje z ową WIELKĄ PANIĄ SZTUKĄ, w tej atmosferze przewartościowania wszystkiego”…

Sz. C.: Jeśli mowa o premierach, jakie plany, jakie spektakle czekają nas na koniec lata i jesienią?
D. F.: Ostatnia nasza premiera to Dom Widzących Ducha na podstawie Spalonej powieści Jakowa Gołosowkera w reżyserii Agaty Biziuk. Całkiem niedawno mieliśmy też premierę Operetki Gombrowicza w reżyserii Andrzeja Dziuka. Natomiast już we wrześniu, (23-28.09.) chcielibyśmy Państwa zaprosić na Zakopiańskie Prezentacje Artystyczne „Pępek świata”. Temat prezentacji: „Kim jest człowiek?”.

rozmawiała Marta Witek

tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”

środa, 2 sierpnia 2017

rozmowa z Marianem Ołdziejewskim

Wrażliwość na drugiego człowieka
rozmowa z Marianem Ołdziejewskim

Sztajgerowy Cajtung: Jakie formy teatralne wykorzystujecie w spektaklu Tak jest dobrze?
Marian Ołdziejewski: W spektaklu Tak jest dobrze wykorzystujemy lalki typu muppet i lalki stolikowe (takie, które prowadzi się, opierając najczęściej na stole).

Sz. C.: Kładziecie nacisk na edukowanie młodego pokolenia. Jakie tematy wydają
się Wam najważniejsze?
M. O.: Najczęściej pojawiający się temat edukacyjny to wrażliwość na drugiego człowieka lub inne stworzenia. W tym zawiera się przyjaźń i pomoc słabszym.

Sz. C.: Od czego zaczynacie tworzenie spektaklu?
M. O.: Najczęściej od problemu, jaki chcemy poruszyć i jakimi środkami (rodzajem lalek, przedmiotów) najlepiej da się to wyrazić.

Sz. C.: Czy zdarzają się Wam różnice zdań przy przygotowywaniu nowych spektakli?
M. O.: Bardzo rzadko. Najczęściej tworzę spektakl, wykorzystując różne sugestie, ale pracuję nad nim sam.

Sz. C.: Jak rywalizujecie z kreskówkami czy grami komputerowymi?
M. O.: Staramy się tworzyć atrakcyjne lalki i ciekawe tematy. Po połączeniu z grą „na żywo” udaje nam się uzyskać emocje pozwalające zainteresować młodego widza. Kreskówki i gry pozbawione są „żywego” kontaktu z aktorem.

Sz. C.: Dzieci to nieprzewidywalna publiczność. Czy czymś Was zaskakują?
M. O.: Są grupy teatralne, które uważają, że dziecko trzeba rozśmieszyć i wtedy jest dobrze. Śmiech też jest potrzebny, ale uważamy, że jeszcze lepiej, kiedy dzieci wzruszone oglądają spektakl. Zdarzało się na naszych spektaklach, że dzieci szlochały mocno wzruszone, a za chwilę śmiały się w głos. Tak mocne wejście w bajkę było dla nas dużym zaskoczeniem. Ale wielokrotnie zdarzają się bardzo sympatyczne i śmieszne komentarze w trakcie spektaklu. To duży plus szczerej dziecięcej widowni.

Sz. C.: Gdybyście uczyli teatru w szkole dla dzieci, to jakiego przedmiotu?
M. O.: Dzieci najwięcej zabawy miałyby, tworząc widowiska bardzo prostymi lalkami, takimi jak kukiełki, maski, lalki planszowe, marionetki sycylijskie albo proste przedmioty. Unikałbym skomplikowanych lalek, jak marionetka klasyczna. Zawsze też w atrakcyjny sposób ćwiczyłbym dykcję, emisję i grę w żywym planie.

rozmawiała Iza Mikrut

tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”

niedziela, 30 lipca 2017

rozmowa z Teatrem Papahema

Łączy nas przyjaźń

Sztajgerowy Cajtung: Nie czekacie, aż ktoś na Was zwróci uwagę, sami działacie na różne sposoby, jesteście bardzo kreatywni w zdobywaniu funduszy na premiery…
Mateusz Trzmiel: Wbrew pozorom nie jest to tak skomplikowane zajęcie. Wszystko jest kwestią sporej determinacji i uporu w ciągłym przypominaniu o swojej obecności. Poza tym my chyba po prostu jesteśmy w czepku urodzeni. Spotkaliśmy na swojej drodze mnóstwo osób, na których radę czy sugestię zawsze możemy liczyć, myślę tu choćby o Teatrze Montownia, Teatrze Malabar Hotel czy pracownikach Fundacji Krystyny Jandy na Rzecz Kultury. Często pytamy, błądzimy, często udajemy głupich, albo na głupich wychodzimy, ale jakoś ten nasz teatralny biznes coraz lepiej prosperuje. Okazuje się, że dróg pozyskiwania funduszy na realizację spektakli jest co najmniej kilka: od składania ofert w konkursach organizowanych przez instytucje samorządowe i ministerialne po crowdfunding i sponsoring, na uruchamianiu własnych oszczędności kończąc. Każdej z metod zasmakowaliśmy, trudno powiedzieć, która z nich jest najskuteczniejsza. Nieustannie wspiera nas Miasto Białystok, z którego niejako PAPAHEMA pochodzi. To prawdziwe Eldorado dla niezależnych twórców.

Sz. C.: Chcecie teatru dowcipnego, ale też mądrego i wysmakowanego estetycznie. Jak to godzicie?
Helena Radzikowska: Staramy się łączyć różne rodzaje teatru: autorski z mieszczańskim, dramatyczny z lalkowym, komedię z dramatem. Po prostu czerpiemy z tego, co nam się w teatrze podoba. Próbujemy robić takie przedstawienia, jakie sami chcielibyśmy oglądać, czyli takie, które nie nudzą, zaskakują różnorodnością rozwiązań, tworzą interesujące estetycznie przestrzenie, bawią, wzruszają i dają do myślenia. Obserwujemy też reakcje i opinie widowni. Staramy się wyciągać wnioski z konfrontacji z widzami, czasem szukamy kompromisów między oczekiwaniami swoimi i publiczności, bo bez widzów nie ma teatru. Oczywiście nie da się wszystkich zadowolić, nawet nie należy próbować tego uczynić, ale bardzo zależy nam na tym, aby spotkania z publicznością, jakimi są przedstawienia, dostarczały obu stronom, widzom i nam, dużo radości i satysfakcji.

Sz. C.: Zabawa formami i konwencjami to Wasz wyznacznik. Jak kształtowały się Wasze preferencje w tej dziedzinie?
Paulina Moś: Na początku obserwowaliśmy grupy teatralne, które założyli absolwenci naszej szkoły. Widzieliśmy, że każda z nich ma swój specyficzny język oraz styl. Na naszym Wydziale przywiązuje się dużą wagę do obrazów i plastyki. Oglądaliśmy dużo spektakli, zarówno w białostockich teatrach, jak i na zajęciach z teorii teatru. Nasi profesorowie stwarzali nam możliwości poznania teatru formy z całego świata. Było to inspirujące, a także zachęcające do poszukiwania własnego języka. Potem, będąc na trzecim roku, dostaliśmy zadanie stworzenia krótkiej, autorskiej wypowiedzi teatralnej. W taki sposób powstał projekt Dÿlematt na podstawie Fizyków Dürrenmatta. Było to jedno z pierwszych doświadczeń bycia twórcą odpowiedzialnym za całokształt, a nie tylko za zbudowanie roli. Poza tym to się nadal kształtuje. Jesteśmy młodzi, wielu rzeczy jeszcze nie wiemy, ale równocześnie lubimy szukać nowych możliwości. Na pewno jednym z wyznaczników jest dla nas humor. Staramy się unikać patosu.
Sz. C.: Co jest Waszą siłą, wyróżnikiem wśród młodych teatrów?
Paweł Rutkowski: Naszym największym wyróżnikiem wśród młodych teatrów jest chyba fakt, że udało nam się przetrwać i nie rozpaść po pierwszym projekcie. Ostatnimi czasy zawiązuje się wiele nowych grup teatralnych, którym nie starcza sił, żeby dalej walczyć o marzenia. Rynek jest bardzo trudny i wymagający. Potrzeba ogromnej determinacji, żeby nie zrażać się przeciwnościami losu. A te występują przy każdym kolejnym projekcie. Nam na pewno pomogło wzajemne wsparcie w trudnych chwilach i fakt, że oprócz pracy i wspólnej pasji łączy nas przyjaźń. Teatr PAPAHEMA budujemy z naszych pomysłów i jest wynikiem wielu kompromisów. Pochodzi od nas i porusza problemy, które nas aktualnie dotykają i interesują.

Sz. C.: Czy jest coś, czego na scenie zrobić nie chcecie?
M. T.: Bardzo nie chcielibyśmy, by widz po obejrzeniu naszego spektaklu poczuł się urażony, nie chcielibyśmy, żeby ktoś odniósł wrażenie, że próbujemy wykpić jego poglądy, jego wiarę lub jej brak. I myślę tu zarówno o pokazaniu przysłowiowej „gołej dupy”, jak i o lobbowaniu radykalnych przekonań w sposób wyjątkowo nachalny. Chcemy wypowiadać się na tematy w naszym odczuciu ważne, ale stronimy od uprawiania teatru interwencyjnego, który buntuje się dla samego buntowania. Chyba po prostu nie interesuje nas skandal. Zdaje mi się, że najprostsza metafora zostanie dłużej w pamięci widza niż nagi biust i parę przekleństw.

Sz. C.: Jak wyglądały prace nad Calineczką dla dorosłych?
P. R.: Z wielkim sentymentem wspominamy pracę nad Calineczką… Wymagała dużej pracy intelektualnej: nie mieliśmy reżysera, przebieg spektaklu musieliśmy wymyślić sami od początku do końca. Dużo rozmawialiśmy, panowie z Montowni zawsze brali pod uwagę nasze zdanie. Była to praca całkowicie zespołowa. Nigdy nie uznawaliśmy sceny za skończoną, dopóki wszyscy nie stwierdzili, że im się podoba. Była to też wielka radość i dobra zabawa móc obserwować starszych kolegów w pracy: podpatrywać ich warsztat, podziwiać odwagę w proponowaniu rozwiązań scenicznych. Teatr Montownia słynie też z niebanalnego poczucia humoru. Na niejednej próbie uśmialiśmy się lepiej niż na kabarecie!

Sz. C.: Co Wam daje praca z Montownią i co Wy dajecie Montowni?
H. R.: Na pewno więcej dostajemy od chłopaków z Montowni, niż możemy im dać. Starsi koledzy dali nam coś bardzo ważnego, nieprzecenionego: wiarę w siebie, w swoje możliwości. Kiedy spotkaliśmy ich na swojej drodze, kończyliśmy studia na Wydziale Sztuki Lalkarskiej Akademii Teatralnej, wiedzieliśmy, że chcemy robić swój teatr, mieliśmy nawet dosyć sprecyzowane wyobrażenie o tym, jak mógłby on wyglądać, ale doskwierał nam deficyt pewności siebie. A w tym zawodzie nawet geniusz pozbawiony pewności siebie nie zajdzie daleko. Trzeba pewnie iść po swoje. Dzięki Montowni idziemy po nasze. Uczymy się też od nich gotowości scenicznej, dystansu do siebie na scenie. Dostaliśmy od chłopaków też sporo kontaktów, do których sami na pewno byśmy nie dotarli. Dzięki temu otworzyły się przed nami różne możliwości. My odwdzięczamy się chłopakom zapałem do roboty, bogactwem środków teatru formy, które bardzo im się podobają i morzem sympatii.

Sz. C.: Czego w spektaklach się boicie?
P. M.: Nudy. Zarówno w odczuciu widzów, jak i własnym. Dlatego staramy się pilnować tempa w naszych spektaklach. Uczymy się wyważać odpowiednie proporcje miedzy tzw. „dawaniem sobie czasu” na scenie a pracowaniem na dobro całości. Poza tym jesteśmy jeszcze na etapie (na szczęście!) cieszenia się tym, że gramy. Często spontanicznie omawiamy każdorazowy spektakl lub wymieniamy się krótkimi refleksjami, „jak dzisiaj poszło”. Liczymy też optymistycznie, że będziemy mogli cieszyć się tym zawodem w kolejnych latach naszej działalności. Także można powiedzieć, że boimy się też takiej postawy aktora-malkontenta, który w jego mniemaniu zaszczyca scenę tym, że w ogóle na niej staje… :)
Sz. C.: Z jakimi mitami czy poglądami na temat teatru w ogóle próbujecie walczyć, a jakie podtrzymujecie?
P. M.: Jesteśmy absolwentami Wydziału Sztuki Lalkarskiej i walczymy z mitem, że jesteśmy aktorami wyspecjalizowanymi w spektaklach dla dzieci, a lalki nie mogą być dla dorosłych. Dlatego też Calineczka dla dorosłych z przekąsem jest baśnią dedykowaną dorosłym widzom. Patrzymy na teatr obszerniej. Nie chcemy być wciskani w stereotypy. Jeśli dostajemy szansę stworzenia spektaklu dla młodszego widza, to traktujemy to jako kolejne wyzwanie, a nie jak chleb powszedni. Inny mit to to, że teatr jest zarezerwowany dla elity społeczeństwa oraz trudno zrozumieć, co twórca miał na myśli. Cieszymy się, że na nasze spektakle przychodzą zarówno licealiści, jak i grupy emerytów. Chcemy robić teatr, który mówi o aktualnych sprawach, ale staramy się dobierać taki język, który nie będzie zrozumiały tylko dla nas, twórców, ale przede wszystkim dla tych, którzy siedzą po drugiej stronie, bo przecież to im dedykujemy naszą pracę. W pewnej mierze podtrzymujemy zadanie misyjne teatru. Tylko dzisiaj rozumiemy to jako uwrażliwienie społeczeństwa oraz stworzenie przestrzeni na zatrzymanie się i podjęcie refleksji na temat rzeczywistości.

Bardzo dziękujemy za rozmowę,
Paulina Moś, Helena Radzikowska, Mateusz Trzmiel, Paweł Rutkowski

rozmawiała Iza Mikrut

tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”