niedziela, 31 lipca 2016

Rozmowa z Joanną Szczepkowską

Dwa światy
rozmowa z Joanną Szczepkowską

Sztajgerowy Cajtung: Jedną z najważniejszych wartości jest dla Pani wierność sobie. Czy możliwa jest do dotrzymania dzisiaj, zwłaszcza w zawodzie aktora?
Joanna Szczepkowska: Ja myślę, że wierność sobie nie ma wiele wspólnego z zawodem, jaki się wykonuje. Każdy ma coś takiego, co można nazwać „ gustem życia”, i to go wiedzie. Dla mnie po prostu ta wierność wobec swojego gustu jest ważniejsza od pieniędzy.

Sz. C.: Czwarta żabka w bajkach? Pisze Pani, że nie marzyła o karierze: to dosyć nietypowe w sytuacji, w której staje się w świetle reflektorów…
J. Sz.: Nigdy nie marzyłam o tzw. „karierze”. Wiem dobrze, że w to trudno uwierzyć, a nawet zrozumieć. Aktorka, która nie chce być sławna? W swojej autobiografii opisałam rozmowę z ojcem, który mi ponuro przepowiadał granie „czwartej żabki”. A mnie się ta żabka bardzo podobała. Po tej rozmowie cały czas myślałam, jakby taką żabkę zagrać. Dla mnie to po prostu zawód, który wiąże się z graniem, z wcielaniem się w różne postaci, a nie z tym, że ludzie mnie rozpoznają na ulicy. To postać powinni podziwiać, a nie mnie. Tak myślę o tym zawodzie od początku i nigdy jeszcze tego nie zmieniłam.

Sz. C.: Uwiódł mnie absolutnie cytat „pisanie to mój teatr. Pisząc, mogę wszystko”. Czy to oznacza, że scena ma swoje ograniczenia?
J. Sz.: Oczywiście. Teatr to zawsze efekt kompromisu między gustem autora, reżysera, scenografa i aktora. Czasem te światy się zgadzają, ale bywa, że trudno się podpisać pod spektaklem, w którym się gra. Pod tym względem pisanie daje więcej swobody. Z drugiej strony spektakl to często niepowtarzalne przeżycie.

Sz. C.: Goła Baba to monodram pokazywany w różnych miejscach na świecie. Dokąd udało się go zabrać?
J. Sz.: Och, naprawdę daleko. Grałam w Ameryce, w Australii, w Izraelu, w Holandii… No i w całej Polsce. Gołą Babę ogląda już kolejne pokolenie.

Sz. C.: Jakie więc różnice w odbiorze Gołej Baby napotkała Pani w poszczególnych krajach? Jak to jest, grać jeden spektakl tyle czasu?
J. Sz.: Różnice są ogromne. Ta sztuka ma dwie części całkiem od siebie różne. W Kanadzie nie bardzo rozumieli pierwszą, subtelną część, za to szaleli z radości na tej drugiej, bardzo rubasznej. W Izraelu odwrotnie: lepiej przyjęto poetycką część, a drugą w milczeniu. W tym spektaklu publiczność jest właściwie jednym z bohaterów wieczoru.

Sz. C.: Chce Pani, żeby widzowie patrzyli na postać, a przecież w Damie z Parasolką Joanny Szczepkowskiej jest mnóstwo…
J. Sz.: To prawda. Dużo wzięłam z własnej wrażliwości. Ale mówiąc o „ sławie”, mówię o zwracaniu na siebie uwagi poza rolami, w tym całym plotkarsko-biznesowym świecie. Ja go nie rozumiem i nie przyjmuję. Szkoda życia na to.

Sz. C.: Trudno o bardziej nośny tytuł niż Goła Baba. Lubi Pani prowokować?
J. Sz.: Wbrew pozorom bardzo nie lubię. Jestem cichą osobą, choć wiele z medialnych doniesień temu przeczy. A tytuł Goła Baba jest ważnym elementem sztuki. Tak właśnie reklamuje się jedna z dwóch postaci, które gram. Wszystko zaczyna się od tego właśnie tytułu.

Sz. C.: Goła Baba wyprzedza rzeczywistość. Czy gdyby powstawała dzisiaj, coś by Pani zmieniła?
J. Sz.: To dziwne, ale nic! Dwadzieścia lat temu, kiedy odbyła się premiera, miałam wrażenie, że jest bardzo aktualna, chociaż przecież żadna z postaci nie mówi bardzo współczesnym językiem, tylko takim trochę stylizowanym. A obecnie wszyscy zwracają uwagę na to, że ten tekst mógłby równie dobrze powstać dzisiaj.

Sz. C.: Nie lubi Pani śmiechu? W jednym z felietonów pojawia się Człowiek Uśmiechnięty, typ szczęśliwego idioty, konsumpcjonisty. Goła Baba śmieje się bardzo jarmarcznie. Śmiech kojarzy się z rechotem?
J. Sz.: Uwielbiam śmiech!!! Ja bym się ciągle śmiała, gdyby było z czego! Ale są po prostu różne śmiechy. Są też różne cisze.

Sz. C.: Teatr to dla Pani ucieczka od felietonów…
J. Sz.: To są dwa zupełnie różne światy. Nie jest łatwo godzić publicystykę ze sztuką, bo to właściwie całkiem przeciwne dziedziny. W sztuce wprowadza się odbiorcę w świat wymyślony, w publicystyce odwrotnie, sprowadza się ludzi na ziemię. Ale ja wcale nie chcę żyć samą sztuką. Ziemia jest jednak chyba ważniejsza.

Sz. C.: Serdecznie dziękujemy za rozmowę.

Rozmawiały Iza Mikrut i Basia Englender tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”

piątek, 29 lipca 2016

Tyjater kery godo

Tyjater kery godo
nowy cykl w ChTO

Część z nas pamięta jeszcze czasy, w których „godanie” w szkołach było jednogłośnie potępiane przez nauczycieli i rodziców. Teraz śląskość nie tylko wróciła do łask, ale i stała się modna jako wyróżnik tożsamości regionalnej. Ludzie mieszkający tutaj, niezależnie od pochodzenia, zaczęli oficjalnie doceniać dziedzictwo kulturowe, tradycję, zwyczaje i obrzędy kultywowane przez poprzednie pokolenia. Śląskość wreszcie może być powodem do dumy. Powstają (mimo braku jednoznacznych wskazówek czy reguł) książki po śląsku, śląskość wychodzi z kiczowatego stereotypu biesiadności, chociaż sporo dla podtrzymania tego akurat obrazka zrobiły dawne telewizyjne produkcje rozrywkowe. Bycie Ślązakiem równa się dziś wysokiemu poczuciu własnej wartości. Do szkół trafiają programy z zakresu edukacji regionalnej, studia humanistyczne wychodzą naprzeciw oczekiwaniom młodych ludzi i otwierają specjalne kierunki poświęcone śląskości: do niedawna ten temat był zaledwie jednym z wielu poruszanych szczątkowo w ramach dialektologii. Śląskość się ceni. Nic dziwnego, że wkracza i do teatrów, a spektakle odnoszące się do tutejszej kultury, historii czy obyczajowości wcale nie są kierowane do wąskiej grupy odbiorców.
Od lat nie tylko na Śląsku to Cholonek Teatru Korez jest przedstawieniem z gatunku tych, które absolutnie trzeba zobaczyć. Grany przy kompletach publiczności stał się spektaklem, na który zabiera się rodziny, znajomych oraz przyjaciół spoza regionu po to, by zrozumieli. Fragmenty z książki Janoscha ułożone w zgrabną i burzliwą momentami opowieść przełożone na śląski („wygodane”) zapewniają widzom familiarną atmosferę i to mimo nieidealnych bohaterów. Tu wszyscy mają swoje wady, ale w obliczu wielkiej historii stają się bliscy odbiorcom. Obyczajowe scenki z życia, na kształt sagi rodzinnej, prezentuje Marika Teatru Naumionego z Ornontowic: tutaj to aktorzy-amatorzy odnoszą się do mentalności miejscowych i do obyczajowości, często komicznej czy nawet nieco rubasznej. Ale Śląsk zabawny to wcale nie Śląsk ośmieszany: humor w każdym przypadku jest dobroduszny i pozostawia miejsce na refleksję. W Piątej stronie świata Teatru Śląskiego (na podstawie autobiograficznej książki Kazimierza Kutza) gorycz dochodzi do głosu znacznie częściej, ale i tu nie brakuje radości. Śląskość nie zamienia się w sztandar (na przekór tym, którzy w sztuce chcieliby widzieć wyłącznie politykę), otwiera pole do popisu dla twórców żartów, umożliwia połączenie widzów w śmiechu i we wzruszeniach. Co ciekawe, katowickie teatry repertuarowe nie zamykają się na odbiorców z zewnątrz: i Cholonek, i Piąta strona świata, chociaż godane, trafiają również do nie-Ślązaków, dają się zrozumieć i dzięki świadomości historycznej, i za sprawą silnych emocji bijących ze sceny. Nie chodzi przecież o proste przełożenie tekstu: liczy się wskazanie odbiorcom za pomocą czytelnych symboli i ról idei bycia Ślązakiem. A chociaż niepotrzebnie brzmi to górnolotnie i sentymentalnie, zjawisko działa i ma się coraz lepiej. Nie da się w tekście o niewielkiej objętości przygotować pełnego przeglądu śląskiej oferty, która zresztą robi się coraz bardziej zróżnicowana. Marian Makula w swoim Teatrze Górnośląskim stawia na kabaretowe przekłady na śląski znanych dzieł i czystą zabawę dla widzów, konkurs na jednoaktówkę po śląsku wyłania interesujących autorów i może prowadzić do wzbogacania repertuarów teatrów (już przecież Teatr Reduta Śląska przygotował na podstawie trzech utworów dostrzeżonych w tym konkursie spektakl Rajzentasza). Każdy może znaleźć coś dla siebie, bez względu na estetyczne i tematyczne preferencje. Nastawienie na śląskość lub tematy lokalne otwiera nowe możliwości działania reżyserom i grupom teatralnym. Nieprzypadkowo więc w dziesiątym sezonie Chorzowskiego Teatru Ogrodowego pojawia się cykl Tyjater kery godo, cykl, którego nazwa, jak zaznacza Naczelny Ogrodnik, wyjaśnia wszystko. To dla widzów okazja do lepszego poznawania oferty regionalnej tutejszych teatrów, przy czym likwiduje się podział na amatorskie i zawodowe, kryterium doboru spektakli (jedynym, choć i bezlitosnym) jest ich jakość. Wystarczy zaznaczyć, że Kopidoł Teatru Naumionego przebojem wdarł się do głównego programu ChTO, a od premiery (11 lutego 2016 roku) zbiera entuzjastyczne recenzje: w ChCK będzie można zobaczyć go 22 lipca, zainauguruje też cały cykl, wysoko stawiając poprzeczkę. Jako drugi w serii pojawi się Stary klamor w dziadkowym szranku Teatru Reduta Śląska, spektakl jeszcze młodszy (premiera 30 czerwca 2016). A cykl będzie się rozrastał.
Śląsk w kabarecie czy sitcomie bywa sprowadzany do szkodliwych stereotypów i boleśnie upraszczany. W teatrze może zyskać pełną paletę barw: tu ożywają dawniej pielęgnowane zwyczaje, odzywają się dylematy poprzednich pokoleń, kształtujące świadomość regionalną, ale też głos zyskują proste, codzienne troski czy uciechy. Śląskość objawia się w słowach i obrazach, a to gwarancja budzenia żywych emocji, esencji teatru. (IM)

tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”

środa, 27 lipca 2016

Kopidoł - druga recenzja

Pociecha

Jak to możliwe? Jeszcze przed chwilą jadł rosół (na gęsi, żeby był tłustszy!), jeszcze przed chwilą uczył grać w karty najmłodszego w rodzinie Mikołaja, i nagle umarł? Wprawdzie miał 98 lat, ale przecież to wokół niego toczyło się codzienne życie. Nawet jeśli był momentami jak stary mebel, to i tak po jego śmierci zmieniło się wszystko.
Śmierć, na którą w popkulturze od dawna nie ma już miejsca, ta najbardziej naturalna i oczywista śmierć ze starości, stanowi bardzo ważny element cementujący społeczeństwa i Śląsk pod tym względem wcale nie jest (i być nie może) wyjątkiem. Ale w Kopidole Teatru Naumionego z Ornontowic to właśnie śmierć na Śląsku stanowi okazję do obyczajowej wędrówki w czasie. Ludzie tracą kogoś bliskiego i poważanego. Zyskują za to świadomość przedziwnej wspólnoty, budowanej na bazie obrzędów, zwyczajów, a nawet przesądów. Śmierć doprowadza do paradoksu: w żyjących uruchamia automatyzm krzepiących i prostych gestów, ale wyzwala także szczerość absolutną. Z jednej strony krewni wiedzą, że teraz czekają ich wyrzeczenia (trzy miesiące bez imprez!), z drugiej czerpią pociechę z bycia razem, wspominania czy rozmodlonych śpiewów. To im potrzebne, to tworzy tożsamość. Jest w pierwszej fazie mechaniczne i odruchowe (a kto się wyłamie, naraża się na śmieszność i obgadywanie), w drugiej robi się głębokie. W Kopidole jedna śmierć ma różne zadania. Najważniejsze jest uwypuklenie rodzinnych charakterów. Egoistyczna córka zmarłego okazuje się być pozbawiona wszelkich skrupułów, a jej kodeks moralny pozostawia wiele do życzenia. Za to synowa, typ małomiasteczkowej i wścibskiej pedantycznej gospodyni, nagle bierze na siebie najtrudniejsze obowiązki przy zmarłym (co ciekawe, role mężów, chociaż skontrastowane, tracą na znaczeniu przy wcieleniach pań). W efekcie przesuwa się akcent komiczny i kumuluje w postaci, która łamie niepisane zasady. W Kopidole starsze pokolenia tłumaczą młodszym, co i dlaczego należy zrobić przy nieboszczyku. To, że pogrzeb planuje się na dziewiątą a nie na ósmą (bo autobus przyjeżdża), nie liczy się w kontekście mnogości zajęć. Kolejne źródła smutnej pociechy: działania, czasem dziwne, a czasem zabobonne, pomagają w przeżywaniu żałoby. Wiele zwyczajów pada ze sceny, część w zwykłych rozmowach, część w gestach: i to z punktu widzenia odbiorcy staje się najciekawsze. I mycie ciała, i ubieranie zmarłego do trumny zostało pokazane prosto i szalenie przez to esencjonalnie. A i tak najbardziej przejmujący jest motyw pożegnania młodego Mikołaja z dziadkiem. Bo Mikołaj nie zajmuje się narzuconymi sposobami postępowania, działa, jak podpowiada mu serce (nieprzypadkowo to on odkrywa śmierć). Nic dziwnego, że opa będzie za nim tęsknił, bo zbyt mało czasu ze sobą spędzili.
Pierwsza część spektaklu to uroczo obyczajowa karykatura. Pod lupę wzięte zostały ludzkie charaktery, postawy i przekonania. Joanna Sodzawiczny zderza ze sobą stereotypy z różnych płaszczyzn: gospodarność i domową krzątaninę przeciwstawia ciągłym wojażom i lekkoduchostwu, przechwałki i licytacje, kto ma lepiej, konfrontuje z dziecięcą szczerością: pociechy w pogoni za sensacją i bezmyślnej paplaninie wkopią mamuńcię i tatuńcia bez świadomości, co objawia się w ich radosnym szczebiocie. Autorka dodaje jeszcze kolejne linie komizmu, już od środka w poszczególnych związkach. Są więc mąż-pantoflarz i mąż zobojętniały na pomysły połowicy, ten, który w spokoju i równowadze szuka ucieczki od gderania. To wszystko zmienia się w powagę, ale nie ma obaw: silne charaktery pozostają i przebiją się nawet przez żałobne tony. Druga część spektaklu jest bowiem rejestrem obrzędów i obyczajów. Nie pojawia się wyliczanka, poszczególne komentarze czy wyjaśnienia są zgrabnie wtopione w kolejne sceny, czy to przy myciu i ubieraniu ciała do trumny, czy przy modlitwach, czy w scenie pogrzebu i stypy. Dramaturgicznie nie dzieje się tu wiele (chociaż długie śpiewy a capella, jedno- i wielogłosowe wystarczają do stworzenia odpowiedniego klimatu.
Natomiast trzecia część spektaklu to już indywidualny popis Bartłomieja Garusa. Mimo że w obrazku i pomysłach reżyserskich rozwiązania są tu godne pochwały (budowanie następnego planu w scenie stypy, szczękanie sztućców i gwar, chociaż na stole jest tylko dzbanek z wodą i puste naczynia), to Kopidoł ponownie skupia całą uwagę. Kopidoł staje się tu prawdziwym łącznikiem między światami: animuje lalkę, duszę zmarłego. Dotąd Garus był komediowy (gdy brał miarę z potencjalnych klientów, bo przełamywanie granicy i strachu przed śmiercią często działa komicznie), lub refleksyjny (gdy akcentował podstawową prawdę, nieuświadamianą na co dzień)Kiedy staje się opiekunem lalki, tworzy z nią jeden organizm: patrzy w tę samą stronę, zmienia głos i wydaje się, że najlepiej rozumie to, czego reszta bohaterów jeszcze nie wie.
Kopidoł jest grany po śląsku (i parę razy aktorzy mówili zbyt szybko, żeby z ich słów wyłowić sens), ale ponieważ odnosi się do spraw uniwersalnych, zrozumiały jest również dla ludzi spoza regionu. Z pewnością Ślązacy zyskają w spektaklu dodatkowe źródło zachwytów, lecz i bez tego całość można obejrzeć bez przykrości i znudzenia.

Iza Mikrut

tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”

wtorek, 26 lipca 2016

Kopidoł

22 lipca, godz. 19:00
w Chorzowskim Centrum Kultury
Kopidoł
Teatr Naumiony (Ornontowice)
cykl: TYJATER KERY GODO

(nowy cykl, w ramach którego na ChTO będą się pojawiać starannie wybierane spektakle grane po śląsku)

tekst: Joanna Sodzawiczny
reżyseria: Iwona Woźniak
asystent reżysera, sufler, konsultant do spraw językowych: Teresa Machulik
scenografia i kostiumy: Sabina Baron
charakteryzacja: Helena Chwałek
przygotowanie muzyczne: Nina Wolska, Paweł Łebek
reżyseria świateł: Marcin Thomann
na scenie: Bronisława Porembska, Jolanta Sodzawiczny, Magdalena Owczarek, Beata Kniejska, Stefan Owczarek, Józef Ignasiak, Joanna Sodzawiczny, Joanna Wiaterek, Sylwia Zajusz, Karolina Jaworska, Karolina Sosna, Patryk Skolik, Dominik Sodzawiczny, Łukasz Domin, Łukasz Gocal, w roli Kopidoła: Bartłomiej Garus

czas trwania: 70 minut

z materiałów prasowych:
Historia kopidoła (grabarza) i jego rodziny osadzona w połowie XX wieku na terenie wioski na Górnym Śląsku. Tragikomiczna opowieść o losach wielopokoleniowej rodziny, w której codzienność zakłóca śmierć seniora rodu. W przedstawieniu wykorzystano obrzędy pogrzebowe, które jeszcze do niedawna kultywowano na Śląsku, a także stare pieśni pogrzebowe śpiewane w domach. Całość zagrana po śląsku. Pomimo bardzo poważnej tematyki spektakl utrzymany jest w konwencji tragikomedii, gdzie dość zabawne perypetie rodzinne przeplatają się z śląską obrzędowością.

Wejściówki w cenie 20 zł dostępne w sieci ticketportal
http://www.ticketportal.pl/podujatie_search.asp?id=94864
oraz w kasie ChCK (tel. 32 349 78 63)

poniedziałek, 25 lipca 2016

Goła baba

Widzieliście już Gołą babę?
Monokomedia Joanny Szczepkowskiej powstała w 1997 roku i od tamtej pory cieszy publiczność.
Autorka i aktorka wciela się w dwie postacie, Damę z Parasolką oraz Gołą Babę, na scenie dokonuje duchowego i prawdziwego striptizu. 29 lipca, piątek, godz. 19:00, w Sztygarce.
Przyjdźcie i zobaczcie, dlaczego "Goła baba" pojawia się w cyklu Monodram mistrzowski!
Wejściówki są dostępne w sieci ticketportal i w recepcji Sztygarki

niedziela, 24 lipca 2016

Recenzja z Kopidoła

Pochówek
recenzja Kopidoła

Życie to ciąg pewnych zdarzeń. Niesie za sobą różne zachowania, jak również potrzebę przynależności do społeczności. Czy to w pierwotnej, czy też wtórnej człowiek stara się wypaść jak najlepiej. Trwając w ciągłym biegu, nie zastanawiamy się, jak zakończy się nasza historia. Jesteśmy tak zajęci sprawami przyziemnymi, iż nie zdajemy sobie sprawy, że „na koniec to i tak będzie nam potrzebny kopidoł”.
Spektakl w reżyserii Iwony Woźniak wystawiony przez Teatr Naumiony nawiązuje nie tylko do śląskich obyczajów. Można się w nim doczytać innych interpretacji, co czyni ten spektakl godnym uwagi. Na pierwszy rzut oka przedstawiona historia rodziny wielopokoleniowej wy- daje się przewidywalna dla widza. Na pozór zżyta rodzina zostaje postawiona przed trudnościami związanymi ze śmiercią seniora rodu. Jedność rodziny weryfikuje czas. Po jego upływie widz dostrzega sprzeczki pomiędzy młodszym jak i starszym rodzeństwem. Rodzice młodszych początkowo spierali się, kto miał lepsze wakacje. W miarę rozwoju dyskusji żadna ze stron nie widziała problemu w ubarwianiu swoich historii. Po śmierci opy panie domu przeniosły swoją rywalizację na ubiór nieboszczyka. Młodzież zachowuje się trochę inaczej od starszego pokolenia. Dorastające dziewczęta rozmyślają o różnego rodzaju imprezach, a relacje pomiędzy siostrami a kuzynkami wydają się sztuczne. Godną uwagi postacią jest najmłodszy członek rodziny, Mikołaj. Ze względu na jego młody wiek lekceważyła go cała rodzina, nie zauważając, że to on był osobą, która poznała najlepiej opę i szczerze przeżywa jego stratę. W dalszej części przedstawienia familia jest dokładnie instruowana przez gospodynię, jak będzie wyglądać uroczystość pochówku opy. Nikt nie podważa postanowień kobiety, jednak wśród młodzieży zauważyć można niepewność. Pogrzeb oraz stypa zorganizowane były według śląskich obyczajów tak, aby mała, wiejska społeczność nie miała powodów do plotkowania. Postacią najbardziej charyzmatyczną i przyciągającą uwagę okazał się tytułowy Kopidoł, w którego wcielił się Bartłomiej Garus. Grabarz w czasie spektaklu podejmuje się kilku funkcji: narratora, obserwatora, łącznika między dwoma światami, jak i oczywiście kopidoła. Przez cały ten okres przechadza się po scenie, przysiada wśród widowni i bacznie przygląda się akcji. Rodzina traktuje go jak powietrze, osobę zbędną, wręcz niedotykalną. Przez to staje się postacią kluczową dla całej historii. Zastosowana w spektaklu groteska, ironia oraz sarkazm nadaje sztuce wyjątkowego nastroju, a tekst Joanny Sodzawiczny jest zrozumiały dla każdego, nie tylko dla rodowitego Ślązaka. To wszystko, jak również wspaniałe kostiumy oraz scenografia, składa się na naprawdę dopracowaną całość.

Karina Dąbek

tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”

sobota, 23 lipca 2016

Rozmowa z Iwoną Woźniak

Teatralna rodzina
rozmowa z Iwoną Woźniak

Sztajgerowy Cajtung: Pracuje Pani głównie z amatorskimi teatrami i odnosi się Pani do tych zespołów z ogromnym szacunkiem. Chciałabym zapytać, jak w takim przypadku wygląda praca reżysera: czy odpowiedzialność za to, co dzieje się na scenie jest większa, czy może na amatorów patrzy się z większą pobłażliwością?
Iwona Woźniak: Wychodzę z założenia, że teatr jest jeden, nie ma znaczenia, czy występują w nim amatorzy, czy zawodowcy. Jeśli podchodzimy do ich pracy poważnie, to stosujemy tylko trochę inne metody i trochę inne środki. To zrozumiałe. Aktor-amator nie posiada aż tak bogatego zestawu umiejętności jak aktor zawodowy, ale posiada swoje naturalne cechy, które, umiejętnie wykorzystane, podparte wiedzą, dlaczego to robi, w jakim celu wszystko się dzieje, dają dobry punkt wyjścia. O tym zawsze rozmawiamy z grupami. Uważam, że przynosi to cudowne efekty, cudowne, bo zazwyczaj udaje nam się stworzyć fajny zespół, taką dużą teatralną rodzinę. Sz. C. A na ile, jeśli w ogóle, pozwala Pani aktorom na improwizacje w spektaklu? Czy to jest możliwe przy takim trybie pracy? I. W.: W samym spektaklu nie. Oczywiście, proces twórczy, przygotowanie do prób, to szukanie środków, sprawdzanie, na ile aktorzy chcą, mogą i potrafią coś zrobić. Tu element improwizacji jest wykorzystywany zawsze, jako metoda pracy. Natomiast sam spektakl od początku do końca jest już wyreżyserowany, nie tylko przeze mnie, ale i przez zespół, ponieważ, powtarzam, zawsze jest to praca zespołowa.

Sz. C.: A czy przy przygotowywaniu Kopidoła lub Starego klamora w dziadkowym szranku coś Panią zaskoczyło ze strony aktorów?
I. W.: Tak, oczywiście. Z Teatrem Naumiony pracuję prawie od siedmiu lat, więc grupę znam, wiem, kogo mam w zespole. Teatr Reduta Śląska był dla mnie zupełnie nowym projektem, pracowałam z nimi dwa i pół miesiąca i czas nas gonił. Ale, na przykład, zaskoczył mnie główny bohater, który zagrał w Reducie: świetny chłopak, z wielkimi możliwościami aktorskimi. Myślę, że w wielu spektaklach z powodzeniem mógłby zagrać. Pewnie, zawsze są zaskoczenia. W Teatrze Naumiony mamy takich aktorów, którzy zawsze dodają coś od siebie. Nie zawsze jestem przychylna improwizacjom, ale aktorzy zawsze coś wymyślają. Przez to też czuję, że to jest w nich, że jest od nich. Że jest prawda, a przecież o to nam chodzi.

Sz. C.: Jak wygląda kwestia proporcji między prawdą a opowieścią teatralną? Musi Pani czasami z czegoś zrezygnować, bo tak nie było, albo czuje się Pani zobowiązana do czegoś, bo tak się robiło? Jak znaleźć równowagę między prawdą sceniczną a rzeczywistością?
I. W.: Prawda sceniczna zawsze mnie bardzo interesuje, dlatego też dotykamy takich a nie innych tematów. Myślę, że szczególnie teatry amatorskie powinny szukać swojego języka i swoich tematów do rozmów. Teatr amatorski istnieje po coś innego niż teatr zawodowy. Tu wyszukanie i zrozumienie, o czym chcemy z widzem rozmawiać, jaką prawdę chcemy mu przekazać, jest bardzo istotne. Dlatego też do prawie wszystkich spektakli, w 95 procentach, teksty pisane są dla aktorów. Powstaje scenariusz na podstawie tematu, który sobie wybieramy. I tak w wypadku Kopidoła jest to historia grabarza z Ornontowic, który żył naprawdę, w latach sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych XX wieku. I na podstawie legend o tej postaci oraz obrzędów pogrzebowych na Górnym Śląsku stworzyliśmy spektakl.
Szukamy tematów lokalnych, ale też głębi czy prawdy. To się zawsze zderza z widownią. Dla nas to ogromna radość, że możemy się tym dzielić, gramy przy pełnych salach od sześciu lat, to wywołuje zawsze świetne, żywe rozmowy po spektaklu. Przeważnie nikt nie wychodzi, więc mamy taką ciekawą biesiadę teatralną, która trwa jeszcze długo po spektaklu... Właściwie po każdym spektaklu.

Sz. C.: Długo nie było miejsca na Śląsk w teatrze, ale ten temat to też pułapki i wyzwania...
I. W.: Dla mnie poszukiwanie tożsamości śląskiej jest bardzo istotne, z osobistego punktu widzenia, ale nie tylko. Jestem Ślązaczką z pochodzenia, z urodzenia, ale i z dziada pradziada i dla mnie szukanie prawdy, tożsamości, kultury jest niezwykle ważne. Te tematy są trudne, bo możemy popaść w cepelię i zacząć o nich opowiadać językiem, który już trąci myszką, jest niejasny czy nie- prawdziwy. Póki co, dwa różne teatry, a mówimy tutaj o spektaklach, które będą na ChTO, pokazują różne podejście do śląskości. Jeden odkrywa obrzędowość, wchodzi w coś, czego już nie ma. Pokazuje trochę edukacyjnie motywy kiedyś bardzo istotne i coś, co dawniej bardzo nas dotykało, czyli moment śmierci ważnego członka rodziny. Przez pokazanie pewnych symboli, przez obrzędy, pieśni pogrzebowe, udało nam się, jak wynika z rozmów z widownią, dotknąć pewnej prawdy. Ten spektakl porusza. Spotykamy ludzi, którzy przychodzą i odkrywają siebie w tym wszystkim, opowiadają o swoich przeżyciach związanych z tym tematem. A druga rzecz, na drugim biegunie... Z Teatrem Reduta udało się opowiedzieć o czymś, co wydaje mi się również bardzo ważne: o poszukiwaniu tożsamości śląskiej przez młodych ludzi. Co dzisiaj znaczy: godać po śląsku, czy to dla mnie ważne, czy nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Jak ważne albo nieważne jest szukanie swoich korzeni. Tu udało mi się zrobić coś, co może być szerzej pojmowane: w każdym miejscu każdy z nas prędzej czy później zaczyna szukać swojego miejsca na ziemi, zadaje sobie pytanie o to, skąd jest. To trudne pytanie. My zawsze wychodzimy od tematu, zastanawiając się, jak pokażemy Śląsk. Pytamy siebie samych, po co poruszamy pewien temat, czemu on ma posłużyć i czemu dla grupy, z którą pracuję, jest ważny. Czy aktorzy się z tym identyfikują, czy chcą. To bardzo długi proces szukania tematu, zbierania materiałów... W wypadku Teatru Naumiony to trwa z reguły około 1,5 roku. Polega na rozmowach z najstarszymi mieszkańcami, są też kontakty z Uniwersytetem Śląskim, podpytywanie etnografów i etnologów, czy idziemy w dobrym kierunku. Dopiero potem przechodzimy w sferę teatru, czyli nadawania temu formy i pomysłu, w wypadku Kopidoła też budowania lalki teatralnej. A później już przechodzimy do prób czytanych, scenicznych i dociera- my do momentu premiery. Z Teatrem Reduta też próbowaliśmy sprawdzić, co ich interesuje, choć było mało czasu. Z mojej strony to był trochę narzucony temat Dracha Szczepana Twardocha, inspiracja. Nikodem jest tu menadżerem w średnim wieku, mieszka na Tysiącleciu i próbuje się rozprawić z tym, co zostawili mu jego przodkowie: z religią, szacunkiem do pracy, z pewną kulturą, z językiem, podejściem do rodzinności, domu i gościnności śląskiej. Tu też scenariusz został napisany specjalnie dla grupy, udało się dojść do premiery. Zagramy 5 sierpnia na ChTO, a potem mamy jeszcze spektakle w Sanoku, w Nowym Sączu i w Chorzowskim Centrum Kultury we wrześniu.
Sz. C.: Bardzo dziękuję za rozmowę.

rozmawiała Iza Mikrut

tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”

piątek, 22 lipca 2016

Być jak Wiesław Pieregorólka

W gazecie festiwalowej "Sztajgerowy Cajtung" mogliście przeczytać fragment tej recenzji, którą na blogu udostępnimy w całości...

„Kiedy dorosnę, chciałabym być Wiesławem Pieregorólką”, zanuciła w pewnej swingowej improwizacji Sonia Bohosiewicz. Wielu by chciało, zwłaszcza po koncercie 10 sekretów Marilyn Monroe, który zainaugurował dziesiąty sezon ChTO. Ale po kolei. Na pierwszym planie Sonia, śpiewająca standardy jazzowe lub zmysłowo swingująca, przedstawiająca piosenki z repertuaru Marilyn Monroe z taką lekkością, jakby robiła to całe życie. Na drugim dyrygent, aranżer i pianista, a także, jak się okazało, urodzony komik-improwizator, Wiesław Pieregorólka. Na trzecim planie piętnastu muzyków tworzących big-band. I te plany, każdy z osobna znakomity i pełen niespodzianek, narzucały się odbiorcom równocześnie, dostarczając całej gamy różnorodnych wrażeń.

Big-band. Trzy pokolenia muzyków, doskonale się rozumiejących, grających z wyczuwalną dla zwykłych słuchaczy przyjemnością. Znakomite nazwiska. Rewelacyjne solówki i instrumentalne dialogi, rozmowa prowadzona dźwiękami. Czysta zabawa i porozumienie. Big-band na dzisiejszej scenie to rzadko spotykane zjawisko, ale nie do zastąpienia przez najlepsze nawet podkłady czy kilkuosobowe zespoły. Kaskada dźwięków, muzyczna narracja, która, chciałoby się, mogłaby trwać jak najdłużej. Nie było wątpliwości, jak wielkie znaczenie ma obecność tak wspaniałych i tak zgranych muzyków w tym koncercie.

Wiesław Pieregorólka znad klawiszy czuwał, nadzorował, dyrygował, prowadził cały big-band, a do tego jeszcze włączał się w relację z publicznością. Wykorzystał chyba każdą możliwą okazję do żartu (łącznie z przebraniem się we frywolne nakrycie głowy Betty Q i wyrażeniem chęci wetknięcia sobie znalezionych na scenie piórek, gdyby tylko wiedział, gdzie). Podczas bisu zagadał do publiczności po śląsku, a kiedy Sonia uczyła widzów reagowania na burleskowe gesty, zaczął podciągać nogawkę spodni w nadziei, że również wywoła piski zachwytu. Dowcip, refleks, dystans do siebie i porozumienie ze wszystkimi: Wiesław Pieregorólka był na tej scenie zjawiskiem.

Podobnie jak sama Sonia Bohosiewicz, gwiazda wieczoru. Sonia w różowej peruce i uszkach Myszki Miki (żeby uniknąć podobieństw do jakichkolwiek aktorek o blond włosach), Sonia, której głos stawał się jeszcze jednym instrumentem w idealnie zestrojonym big-bandzie. Sonia jako rasowa wokalistka i Sonia jako prywatna narratorka, przewodniczka po życiu Marilyn Monroe. Sonia drapieżna, Sonia słodka, Sonia tajemnicza, Sonia rozbawiona… Sonia, nie Marilyn. Niektórych utworów w jej wykonaniu strasznie trudno było słuchać na siedząco, chciało się tańczyć. W narracjach z kolei całkowicie zawładnęła widzami: potrafiła rozśmieszyć, ale i wywołać dreszcz zgrozy. Wzruszyć i nastraszyć. Kompozycja tego koncertowego przedstawienia pozwoliła przeprowadzić publiczność od atmosfery beztroskiej zabawy i optymistycznych początków przez dramatyczne sekrety małżeństw Marilyn Monroe, aż po problemy niespełnionego macierzyństwa. Radosny nastrój mógł w jednym momencie przerodzić się w prywatną tragedię przeżywaną z dala od mediów. To także zadecydowało o familiarności ogromnego przecież przedsięwzięcia: Sonia Bohosiewicz zmniejszała dystans między sceną a widownią, sprawiała, że sekrety Marilyn Monroe wybrzmiewały niemal intymnie. Ale i Soni udzielało się rozbawienie: z radością wdawała się w przekomarzanki z Wiesławem Pieregorólką, zapewniła też akcent śląski za sprawą wierszyka wyrecytowanego przez małą Kasię. Sceniczna swoboda pozwalała jej na ustawiczne przełamywanie konwencji: zamiast teatru i koncertu 10 sekretów zamieniało się w spotkanie starych znajomych. To nie był zwykły koncert, bez względu na to, jak pięknie od strony muzyczno-interpretacyjnej przygotowany.
Gościem specjalnym była Betty Q, gwiazda burleski, która w dwóch częściach koncertu pojawiła się z dwiema miniscenkami, raz jako kusząca girlaska, raz jako kobieta-wamp. I to kolejny rodzaj narracji, który tego wieczoru mógł zaistnieć, przenosząc widzów w odrębną rzeczywistość.

Do tego scenografia jak ze świata dziecięcych marzeń: kolorowy patchworkowy fotel, mnóstwo dmuchanych piłek, nawet słomka w wodzie Soni korespondowały ze sobą i zamieniały przestrzeń w magiczny i kameralny świat, do którego niewielu ma dostęp. Wszystko było tu dopracowane w każdym szczególe.

O tym wydarzeniu trudno mówić inaczej niż w samych superlatywach, ale też trudno stosować klasyczne miary do tego, co działo się na scenie w Chorzowskim Centrum Kultury w pierwszy wieczór ChTO. Takiego ogromu przeżyć chyba nikt się nie spodziewał.

poniedziałek, 18 lipca 2016

Sonia jeszcze raz

Czego nie wiedzieliście o Marilyn
recenzja koncertu

Była zjawiskowo piękną blondynką. Choć szybko stała się legendą Hollywood, jej życie trudno uznać za usłane różami. Tyle o Normie Jeane Mortenson, czyli słynnej MM, wiedzą prawdopodobnie wszyscy. Jednak jaką była kobietą? O czym marzyła, co czuła? W miniony piątek, podczas inauguracyjnego koncertu ChTO, Sonia Bohosiewicz odkryła przed widzami 10 sekretów Marilyn Monroe. Opracowanie koncertu, w którym główną rolę odgrywa wspomnienie Marilyn Monroe to jak stąpanie po polu minowym. Na szczęście twórcy widowiska nie popełnili błędu i nie podjęli próby naśladowania najsłynniejszej blondynki show-biznesu. Sonia Bohosiewicz nie wciela się bezpośrednio w rolę Marilyn (od wszelkich porównań odcina się między innymi poprzez założenie różowej peruki), staje się raczej kimś na kształt przewodnika po jej biografii.
Pułapek, które udało się ominąć podczas tworzenia tego widowiska jest więcej.
Tytuł koncertu sugerować mógłby wszakże pewną „tabloidowość” przekazu, nakierowanego na poszukiwanie sensacji w życiorysie aktorki. Nic bardziej mylnego. Sonia Bohosiewicz pilnuje tego, by przedstawiając kolejne tajemnice Normy Jeane Mortenson, nie przekroczyć cienkiej granicy.
Wyraźnie widać również dbałość o zbilansowanie koncertu pod względem emocjonalnym. Zarysowany tu portret gwiazdy jest momentami rozczulający, momentami tragiczny, ale za to nigdy dojmująco smutny czy patetyczny. 10 sekretów Marylin Monroe to dla Soni Bohosiewicz niezwykła okazja zaprezentowania swoich warunków wokalnych. A te są naprawdę imponujące: aktorka dysponuje świetnym głosem i rewelacyjnie radzi sobie z muzycznymi standardami, na których oparty został spektakl. Próbkę tych możliwości można było zobaczyć w kinowych Excentrykach (w koncercie wykorzystano zresztą utwór ze spektaklu, Sunny side of the street z 1930 roku). 10 sekretów… tę znakomitą formę potwierdza.
Ogromnie istotnym elementem przedsięwzięcia jest udział big-bandu prowadzonego przez Wiesława Pieregorólkę. Na scenie Chorzowskiego Centrum Kultury koncert poświęcony Marilyn Monroe po raz pierwszy miał okazję odbyć się w pełnej oprawie muzycznej. W tej koncepcji muzycy nie pozostają jedynie tłem dla wokalistki, są dla niej pełnoprawnymi partnerami.
10 sekretów… to koncert, który w dużej mierze opiera się na dialogu, zarówno między aktorką i muzykami, jak i między wykonawcami i publicznością. Ta nić porozumienia popycha przedstawienie w kierunku improwizacji, tworząc tym samym porywające i bardzo dynamiczne widowisko.
Być może to właśnie w takiej „dialogicznej” otwartości należałoby poszukiwać przyczyn zaproszenia do udziału w spektaklu Betty Q z jej burleskowym show. W założeniu obecność tej, swoją drogą świetnej w swej kategorii, artystki miała prawdopodobnie podkreślić atmosferę epoki. W rzeczywistości jednak zabieg ten słabo broni się na gruncie fabularnym, rozbijając nieco spójność przedstawienia. Sonia Bohosiewicz, śpiewając piosenki Marilyn Monroe, zasiada w kolorowym, patchworkowym fotelu. Rozmawiając z big-bandem, bawi się porozrzucanymi po całej scenie kolorowymi piłkami. Wszystkie te pomysły scenograficzne podkreślają, że historia prezentowana na scenie jest jednocześnie bardzo prawdziwa, ale i wzięta w cudzysłów, a postać Marilyn, zarówno bliska, jak i odległa. Tylko tak zbudowany dystans mógł pozwolić zmierzyć się z tak wielką legendą, jaką jest główna bohaterka tego koncertu.
Barbara Englender

tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”

niedziela, 17 lipca 2016

Pierwsze wrażenia...

Jeśli nie byliście na 10 sekretach Marilyn Monroe, możecie poczytać sobie o koncercie inaugurującym dziesiąty sezon Chorzowskiego Teatru Ogrodowego na przykład w "Gazecie Wyborczej":
http://katowice.wyborcza.pl/katowice/1,35018,20409797,sonia-bohosiewicz-z-big-bandem-zainaugurowala-chorzowski-teatr.html

albo obejrzeć materiał przygotowany przez COMTV:
https://www.youtube.com/watch?v=JGMYa3O1BY0

Wkrótce udostępnimy Wam też materiały ze "Sztajgerowego Cajtunga": przeprowadziliśmy wywiady z Sonią Bohosiewicz, Wiesławem Pieregorólką oraz Betty Q!

sobota, 16 lipca 2016

recenzja z koncertu

Czy sława jest szczęściem?
recenzja koncertu

„Sława jest jak kawior. Ale czy można jeść codziennie kawior”?
Marilyn Monroe nazywana była za młodu fasolką bądź szarą myszką. Pomimo trudnego życia szybko zyskała miano jednej z najjaśniejszych gwiazd Hollywood. Na scenie błyszczała jak diament, jednak prywatnie czuła się samotna. Właśnie to zostało pokazane na scenie przez Sonię Bohosiewicz wraz z wspaniałym big-bandem pod dyrekcją Wiesława Pieregorólki. Od samego początku koncertu Sonia Bohosiewicz nie starała się udawać ikony Hollywood. 10 sekretów Marilyn Monroe zostało opowiedziane w sposób niewymuszony. Słuchacz od momentu rozbrzmienia pierwszego dźwięku do ostatniego odbył wraz z wykonawcami muzyczną podróż po zakątkach życia najjaśniejszej gwiazdy wszechczasów.
Koncert rozpoczął się od mocnego instrumentalnego uderzenia i piosenki On the sunny side of the street. Każdy kolejny utwór budował wśród widzów klimat kobiecości w stylu Marilyn Monroe. Dużym uznaniem publiczności cieszył się pokaz burleski zaprezentowany przez Betty Q. Wszystko, co w trakcie koncertu miało być zdemaskowane oraz odkryte, takim zostało.
Między artystami a odbiorcami nie było żadnych barier. W taki stan muzycy i aktorka wprowadzali widzów również za sprawą humorystycznych akcentów: chętnemu „prezydentowi” z widowni aktorka odśpiewała Happy Birthday oraz wręczyła torcik z płonącą racą. Nie można też pominąć gościnnego występu uroczej Kasi z Małych Gigantów, która przybyła na koncert specjalnie dla poznanej w programie Soni. Mała gwiazdeczka zaprezentowała widowni fragment Pawła i Gawła po śląsku.
Jazzowe aranżacje big-bandu takich piosenek jak Diamonds, Check to check, Teach me Tiger, New York pozwoliły widzom wczuć się w klimat Hollywood lat 50. i 60. Napięcie, jakie budowane było podczas koncertu, zostało pięknie podsumowane piosenkami Bye bye Baby oraz I'm beginning. Aktorka ostatnimi utworami oddała hołd kobiecie, która do końca walczyła o swoje szczęście.
10 sekretów Marilyn Monroe wywarło na mnie ogromne wrażenie. Wykonawcy w sposób fenomenalny przedstawili tragiczną historię pożądanej przez wielu mężczyzn Marilyn Monroe, która w gruncie rzeczy była taką samą kobietą, jak wiele innych.
Karina Dąbek

tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”

piątek, 15 lipca 2016

Inauguracja

To już dzisiaj!

godzina 19:00, Chorzowskie Centrum Kultury

Sonia Bohosiewicz w koncercie 10 sekretów Marilyn Monroe PO RAZ PIERWSZY Z BIG-BANDEM (Wiesława Pieregorólki!)

Przybywajcie :)

środa, 13 lipca 2016

Excentrycy...

W książeczce do dvd z filmem "Excentrycy" Janusz Majewski w wywiadzie mówi:
- I jeszcze do tego współpracował z nami inny świetny muzyk, aranżer i dyrygent - Wiesław Pieregorólka. Wspaniałe brzmienie i cudowny swing big-bandu przez nich zestawionego z najlepszych naszych jazzmanów różnych pokoleń to wielka wartość filmu".

Nieprzypadkowo o tym przypominamy.
Sonia Bohosiewicz wystąpi z big-bandem Pieregorólki na ChTO PO RAZ PIERWSZY (bo dotąd koncertowała z zespołem - czyli z kilkoma muzykami).

Ciekawostka: w takim składzie, w jakim zainaugurują ChTO, nie zmieściliby się w Sztygarce.

I jak tu się nie chwalić?

piątek, 8 lipca 2016

Konferencja

Dzisiaj odbyła się konferencja prasowa dziesiątego sezonu ChTO. I nawet rzucilibyśmy jakimś ciekawym cytatem, bo parę bon-motów się pojawiło, gdyby nie to, że notatki zostały w biurze.
Nie ma to jak fachowo się przygotować do notki.













środa, 6 lipca 2016

Gazeta...

Normalnie Pies Ogrodnika powinien przynieść gazetę, ale ponieważ Pies Ogrodnika zachowuje się jak pies ogrodnika (to znaczy - sam nie przyniesie i innemu nie da), Naczelny Ogrodnik gazetę przyniósł sobie sam.
A w gazecie wieeeelki artykuł zapowiadający ChTO :). Bardzo się cieszymy!

piątek, 1 lipca 2016

Niespodzianki

A właściwie jedna niespodzianka, ale za to jaka!

jeśli zacytujemy Naczelnego Ogrodnika, to...

Pełny program dziesiątego sezonu Chorzowskiego Teatru Ogrodowego zamknięty! Na wszystkich Trzech Scenach :) prawie 90 artystów, 18 zdarzeń, 14 spektakli, 7 nowości.

Poza programem głównym, który cały czas wyświetla Wam się tutaj -->
(jeśli się nie wyświetla, to znaczy, że coś nie działa i koniecznie nas o tym poinformujcie), więc poza tym programem głównym mamy jeszcze
- 2 projekcje filmów dokumentalnych (Dorota Prynda: Autonomiści - 22 lipca w ChCK, około 20:30, Dorota Prynda: Reduta przestrzeni - 5 sierpnia w ChCK, około 22:00),
- 2 dodatkowe spektakle (5 sierpnia o 21:00 w ChCK Stary klamor w dziadkowym szranku Teatru Reduta Śląska; 19 sierpnia o 21:00 w ChCK na scenie Antrakt Psiunio Teatru Bez Sceny),
- 4 bajki (a właściwie pięć, jeśli wliczyć "naszą", specjalnie przygotowywaną z dziećmi podczas Dziecinady).

Szczegółów możecie spokojnie szukać sobie na stronie internetowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego, bo wiemy, że nie możecie się doczekać ;)