środa, 16 sierpnia 2017

rozmowa z Agnieszką Wajs


Zaginione ucho
rozmowa z Agnieszką Wajs

Sztajgerowy Cajtung: Lubiłyście czytać o przygodach Plastusia? A może lepiłyście własne plastusie pod wpływem lektury?
Agnieszka Wajs: Oczywiście, że lubiłyśmy plastusiowe przygody, czego efektem jest spektakl, który postanowiłyśmy zrealizować. Od najmłodszych lat lubiłyśmy czytać książki i mamy wiele pozycji, które mogłybyśmy polecić dzieciakom. Na pewno wśród nich znalazłaby się Karolcia Marii Krüger, seria opowieści o Ani z Zielonego Wzgórza Lucy Maud Montgomery, seria o Pippi Pończoszance i Dzieci z Bullerbyn autorstwa Astrid Lindgren, Pięcioro dzieci i coś Edith Nesbit, Tajemniczy ogród autorstwa Frances Hodgson Burnett i oczywiście do tego zacnego grona dołącza Plastusiowy pamiętnik Marii Kownackiej. Wszelkiego rodzaju działania plastyczne również nie były nam obce, zresztą nasza Mama nadal przechowuje mnóstwo naszych prac plastycznych z różnych okresów dzieciństwa. Kto wie… może w tych zbiorach jest również plastelinowy Plastuś.

Sz. C.: Scenografia, jak zwykle w Waszych produkcjach, jest kolorowa i ciekawa. Opowiecie o pomyśle przeniesienia na scenę… piórnika?
A. W.: Historia w naszym spektaklu ma miejsce podczas szkolnej przerwy i dotyczy między innymi szkolnych przyborów. Miejscem, które wydawało nam się najbardziej adekwatne, kolorowe i ciekawe do realizacji plastusiowych przygód, jest właśnie piórnik. Plastuś zabiera Tosię do kolorowego, pełnego różnych szkolnych przyborów piórnika, tłumacząc: „Chciałaś Tosiu z klasy znikać, zaprosiłem do piórnika”. I od tego momentu wszystko, co dzieje się w spektaklu, przenosi dzieciaki w zupełnie inny wymiar. Zresztą piórnik to nie jedyny element scenografii naszego spektaklu. Zaczynamy od szkolnej klasy, do której Tosia przychodzi na lekcję, następnie akcja przenosi się do piórnika, z którego Plastuś wraz z Tosią i przyjaciółmi wyruszają na poszukiwanie tajemniczego Jegomościa, który zaplamił piórnik atramentem. W swej podróży dotrą aż do Upiornej Jamy.

Sz. C.: Co takiego chcecie przekazać dzisiejszym maluchom, sięgając do klasyki?
A. W.: Każda nasza produkcja ma jakieś motto, jakiś przekaz. Poprzez nasze spektakle chcemy dzieci nie tylko bawić, ale i uczyć. Tym razem chcemy nauczyć dzieci, że nie warto wyciągać pochopnych wniosków. Czasem zachowanie innych ludzi oceniamy bardzo negatywnie, ale dopóki nie poznamy powodów tego zachowania, nie powinniśmy osądzać nikogo. My pokazujemy to na podstawie relacji bohaterów naszego spektaklu. Starszy Pan Pióro boryka się z problemami i nieumyślnie brudzi piórnik atramentem. Piórnikowe przybory, myśląc, że mają do czynienia z groźnym przestępcą, postanawiają złapać i ukarać drania. Prawda jest jednak zupełnie inna. Jeśli jesteście ciekawi… koniecznie musicie zobaczyć Plastusiowy pamiętnik i plamy w wykonaniu Agencji Artystycznej PRYM ART.

Sz. C.: Skoro akcja dotyczy przyborów szkolnych, w jakim wieku dzieci zapraszacie do oglądania tej bajki?
A. W.: Tak naprawdę nie ograniczamy wieku naszej publiczności. Na nasze spektakle może przyjść każdy, niezależnie od metryki. A z dotychczasowych naszych obserwacji wynika, że nasz Plastuś bawi zarówno dzieci, jak i ich rodziców. Preferujemy i tworzymy spektakle muzyczne i zauważyliśmy tendencję, że piosenki, które aktorzy wykonują podczas spektaklu, rodzice powtarzają wraz ze swoimi dzieciakami zaraz po zakończonej bajce. To dowód na to, że przygody Plastusia dobrze przedstawione są ponadczasowe i wciąż bawią zarówno dużych, jak i małych.


Sz. C.: Jaki motyw z historii o Plastusiu najbardziej lubiłyście?
A. W.: Ciężko wybrać jedną ulubioną historię dotyczącą Plastusia, ponieważ każda kolejna wciągała nas jeszcze bardziej. Darzyłyśmy ogromną sympatią głównego plastelinowego bohatera i niezależnie od przedstawionej historii byłyśmy zaangażowane w przygody Plastusia. Każda z nas wyobrażała sobie, że jest Tosią, która w piórniku skrywa plastelinowego ludka, który ożywa, gdy wszyscy wychodzą z pokoju…

Sz. C.: Kiedy przyszło Wam do głowy, żeby sięgnąć po tekst Marii Kownackiej? Nie bałyście się, że jest zbyt archaiczny czy niedzisiejszy?
A. W.: Przygotowując kolejne produkcje, zawsze sprawdzamy, czego brakuje na rynku i co może zainteresować naszych potencjalnych odbiorców. Sugerujemy się też naszym firmowym repertuarem i sentymentem do tych książek, które głęboko się w nas zakorzeniły, które pamiętamy z dzieciństwa i które w jakimś stopniu nas ukształtowały. Ponadto dzisiejsi rodzice coraz częściej wracają do tych bajek i książek, które mogą być uważane za archaiczne, doceniając ich walory merytoryczne i edukacyjne. Zresztą nie mamy co do tego żadnej wątpliwości, że książki, które czytałyśmy w dzieciństwie i bajki, które oglądałyśmy, były pełne bardzo mądrych treści, błyskotliwych dialogów, wielowymiarowych postaci. Dziś niestety bardzo często mamy do czynienia z produkcjami, których treść jest absurdalna, albo po prostu bezmyślna. Wychodzimy z założenia, że jeśli bajki naszych czasów dobrze wpłynęły na nasze dzieciństwo, to dlaczego nie wykorzystać ich do edukacji kolejnych pokoleń.

Sz. C.: Pokazujecie stare czasy, mundurki i stalówki, czy też coś uwspółcześniacie?
A. W.: Nasza historia skupia się wokół problemów Pana Pióro, przedstawiamy więc Pana Stalówkę i jego atramentowe kłopoty. Przypominamy dzieciakom, co to jest skuwka czy naboje do pióra. Można więc przyjąć, że jak najbardziej pokazujemy czasy, kiedy to piórnik skrywał wszystkie potrzebne przybory, począwszy od kredek, temperówki, linijki, nożyczek, na ołówku i kleju kończąc. Dziś dzieci w swoich piórnikach rzadko noszą komplet przyborów, a pióro raczej wymieniają na długopis. Pamiętam, jak zachlapałam zeszyt pożyczony od koleżanki atramentem… to była prawdziwa katastrofa, a moje łzy mieszały się z atramentem, robiąc jeszcze większe plamy w zeszycie. Dziś chyba dzieci nie mają takich problemów.

Sz. C.: Na czym polega tu interaktywność?
A. W.: Cechą charakterystyczną naszych produkcji jest interakcja z widzem. Zawsze staramy się wciągnąć dzieciaki w przygody bohaterów naszych spektakli. Chcemy, aby stały się częścią historii, aby utożsamiały się z postaciami. Wiemy, że poprzez współudział dzieci znacznie więcej zapamiętują z treści spektaklu, są bardziej zaangażowane i chłonne. Każda nasza produkcja kończy się morałem. Chciałybyśmy, aby dzieciaki wróciły z tym mottem do domu, porozmawiały o treści spektaklu i problemach postaci z rodzicami, aby wielokrotnie wracały pamięcią do wniosków, które wyciągnęły po spektaklu. Elementy interaktywne podczas spektaklu znacznie nam to ułatwiają, sprawiają, że dzieci stają się częścią naszego spektaklu. Wspominałam już, że preferujemy spektakle muzyczne i zawsze w naszym spektaklu pojawiają się piosenki, które dzieci mogą zaśpiewać z aktorami. Ponadto w plastusiowych przygodach dzieciaki wraz z Tosią, Plastusiem i Klejem będą rozwiązywały zagadkę, która pozwoli naszym bohaterom wyruszyć w dalszą drogę. Pomogą również Plastusiowi w odszukaniu jego zaginionego ucha.

Sz. C.: Nie boicie się konkurencji? Wokół mnóstwo jest bohaterów kreskówek, bardziej krzykliwych, kolorowych, uzbrojonych w całe serie gadżetów..
A. W.: Nie :) Nie boimy się :) Ponieważ nasza publiczność pokazuje nam podczas każdego spektaklu, że nie zapomniała o plastusiowych przygodach. Są takie postaci bajkowe, których nie zastąpią superbohaterowie. Nasz Plastuś i przybory z piórnika są równie kolorowe, jak postaci wyciągnięte z dzisiejszych bajek. Mam wrażenie, że przygody naszych piórnikowych bohaterów przedstawione są na tyle ciekawie, że wciągają dzieci dokładnie tak samo, jak bajka na szklanym ekranie. A Plastuś staje się w naszym spektaklu takim właśnie superbohaterem :)

Sz. C.: I właśnie: co z Plastusiem dzisiaj, kiedy każdy może sobie kupić (i nosić w piórniku) dowolną figurkę dowolnego superbohatera?
A. W.: Myślę, że Plastuś ma się wciąż bardzo dobrze. Pomimo obecności superbohaterów i wszelkich innych stworów, potworów, to właśnie Plastuś od ponad osiemdziesięciu lat jest obecny w życiu kolejnych pokoleń. Wciąż wraca na deski sceniczne w wykonaniu kolejnych teatrów. Myślę, że Plastuś przez te wszystkie lata zasłużył sobie na miano SUPERBOHATERA i stoi na czele tych wszystkich współczesnych postaci bajkowych. Choć ulepiony z plasteliny, malutki, śmieszny, z za dużymi uszami, to jednak jedyny w swoim rodzaju.

rozmawiała Iza Mikrut

tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”

wtorek, 15 sierpnia 2017

wywiad z teatrem PIKI

Być dzieckiem
rozmowa z teatrem PIKI

Sz. C.: Publiczność w Polsce, ta duża i ta mała, Was kocha. Jak to robicie?
PIKI: Staramy się, żeby na naszych przedstawieniach mali czuli się jak duzi, a duzi jak mali.
Sz. C.: Gdzie znajdujecie teksty do bajek? To Wasze dawne lektury, ktoś Wam podpowiada, czy raczej sami wiecie, co Wam potrzebne?
PIKI: Na początku to były nasze dawne lektury, czasami ktoś nam podpowiadał, a teraz są to przede wszystkim bieżące lektury Katki, niekoniecznie książek dla dzieci, w których szukamy tematów ważnych dla nas i, mamy nadzieję, też dla naszych widzów.
Sz. C.: Co lubicie w teatrach dla dzieci?
PIKI: Jak najwyższy poziom wszystkich elementów: sztuki, muzyki, wysiłku, wkładu pracy… Do tego rozrywkowość, wyobraźnię, zrozumiałość, komunikatywność, a równocześnie szukanie nowych pomysłów czy rozwiązań.
Sz. C.: W Ela hop! bawicie się z widzami w teatr. Dlaczego?
PIKI: Ela hop jest w rzeczywistości teatralną wersją naszej telewizyjnej serii dla dzieci, w której z nami, dwiema postaciami o imionach Ela i Hop, występowały dzieci z całej Słowacji. Powtarzały magiczną formułkę „Ela hop!” i same przenosiły się do miejsca, w którym mogły pokazać swój talent, hobby, albo gdzie my w zabawny sposób spełnialiśmy ich marzenia.
Dzieci są najbardziej zadowolone, gdy działają z aktorami, wiele z nich chce się popisać na scenie i prawie wszyscy rodzice są szczęśliwi, kiedy je tam widzą.
Dzieci przenoszą na scenę magię swoich charakterów i nieprzewidywalnych reakcji i tym niezwykle ożywiają całe to dokładnie przećwiczone przedstawienie.
Sz. C.: Jak sprawić, żeby dzieci Was słuchały i oglądały bajkę?
PIKI: Przedstawienie musi być wymyślone tak, aby stale się coś działo, by coś zajmowało uwagę dzieci. One nie mogą się nudzić, muszą rozumieć historię, żeby mogły identyfikować się z postaciami, żeby przeżywać różne emocje, żeby otrzymywały wystarczająco dużo bodźców. Muszą być trzymane w napięciu, ale też od czasu do czasu na chwilę odetchnąć.
Sz. C.: Gdybyście uczyli w szkole teatralnej dla dzieci, to jakiego przedmiotu?
PIKI: Uczylibyśmy przedmiotu: jak nie zapomnieć być dzieckiem.

Rozmawiała Iza Mikrut

tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”

poniedziałek, 14 sierpnia 2017

rozmowa z praMontownią

Humor, urok osobisty i legitymacja Akademii Teatralnej
rozmowa z praMontownią

Sztajgerowy Cajtung: Przenieśmy się w czasie o dwadzieścia lat wstecz. Kim będziecie za dwadzieścia lat?
Adam Krawczuk: Oj…
Maciej Wierzbicki: Ale tak króciusieńko odpowiadać?
Sz. C.: Nie no, jak najdłużej…
M. W.: Bo u mnie będzie krótko. Nie miałem planu awaryjnego. Wóz albo przewóz.
Rafał Rutkowski: Ja planu awaryjnego też nie miałem. Na tyle byłem naiwny i crazy, jak mówi młodzież.
A. K.: Ja podobnie jak koledzy, chciałem powiedzieć.
Sz. C.: A my liczyliśmy na długi wywiad… Czyli za dwadzieścia lat się widzicie gdzie? Na scenie? W aktorstwie?
R. R.: Ale jesteśmy dwadzieścia lat temu? Tak. Powiem ci, że przed szkołą teatralną, w liceum, w ogóle nie spodziewałem się, że mogę być aktorem. Więc kiedy już skończyłem szkołę teatralną i zrobiliśmy spektakl Zabawa… stwierdziłem, że skoro już tak poszło, to trzeba to kontynuować…
A. K.: Iść dalej…
R. R.: Iść dalej, nie ma co się cofać.
M. W.: Powiem więcej: rzadko który młody człowiek po szkole, po dyplomie myśli sobie, że zostanie taksówkarzem. Zdarzają się pewnie wyjątki. Ale każdy chce aktorstwem zarabiać na chleb. Przynajmniej próbują, potem czas weryfikuje…
A. K.: Ale nie da się myśleć o planie awaryjnym.
R. R.: Szkoła teatralna jest tak wąską specjalizacją zawodowo, że po niej się nie umie nic innego, tylko grać, więc jeśli człowiek się chce przebranżowić, musi iść do następnej szkoły. I to dodatkowa motywacja, żeby się jednak utrzymać w fachu.
Sz. C.: A nie było na roku ciekawszych kolegów? Jak się dobraliście?
M. W. i R. R.: Nie było!
A. K.: My byliśmy najciekawsi.
R. R.: Tak… to był przypadek. Ale najczęściej przypadki sprawiają, że potem takie przypadkowe trupy funkcjonują.
Sz. C.: Jaki macie plan na podbój aktorskiego świata?
M. W.: Aha! To my cały czas dwadzieścia lat temu jesteśmy!
R. R.: To jest myślenie drużynowe, że w kupie raźniej i że w pojedynkę możemy osiągnąć mniej niż jako grupa. Takie może niepolskie, ale myślenie o teatrze.
M. W.: Ale podbudowane pierwszymi sukcesami Zabawy właśnie, na festiwalach i w różnych innych miejscach świata, nie tylko w szkole teatralnej.
Sz. C.: Których wykładowców najbardziej lubicie, a którym robicie kawały?
M. W.: Opiekunem roku była pani profesor Górska…
R. R.: Tak, ale dopiero po dziesięciu latach ją doceniliśmy, już po szkole.
M. W.: Czekaj, jesteśmy dwadzieścia lat temu!
R. R.: To prawdopodobnie docenimy ją za jakieś dziesięć lat.
A. K.: Na razie robimy żarty…
R. R.: Jest wtedy Jan Englert… wtedy już nie był rektorem. Jak zaczynaliśmy, to był, ale jak kończyliśmy, to już nie. Jarosław Gajewski, który był takim spiritus movens Teatru Montownia, jego wtedy ceniliśmy…
A. K.: On właśnie podjął się opieki artystycznej nad Zabawą.
M. W.: Zofia Kucówna, która poza nauką wiersza uczyła nas teatru przez duże T…
Sz. C.: A jak to wyglądało z Jarosławem Gajewskim? Powiedział „o, wy jesteście dobrzy, wy możecie zagrać”?
R. R.: Nie, mieliśmy do niego zaufanie. Był taką osobą, która bezinteresownie i po godzinach nam pomagała.
M. W.: Z tym, że to my przyszliśmy do niego, a nie on do nas.
R. R.: Był opiekunem artystycznym naszej… naszej…
M. W.: Trupy.
A. K.: Mimo że mieszkał daleko.
Sz. C.: Narzekacie czasami na studia?
M. W.: Na studia? Nie, chyba. Ja nie.
A. K.: Ja nie.
Sz. C.: Wszystko wam się podoba?
R. R.: Po latach będziemy narzekać na studia. Ale będąc na studiach, nie narzekamy.
Sz. C.: W takim razie co planujecie grać, kiedy już skończycie studiowanie?
R. R.: Jak najwięcej!
A. K.: Tak, dobrze powiedziane.
M. W.: I jak najróżniej.
R. R.: Jak najwięcej ról, w miarę możliwości nie zamykać się na epizodach i trzymaniu halabardy, tylko grać, jak najwięcej być na scenie. W porównaniu do piłki nożnej, żeby nie grzać ławy, tylko wychodzić w pierwszym składzie i grać przed dziewięćdziesiąt minut…
A. K.: … Bez kontuzji.
Sz. C.: Kto w studenckiej Montowni jest najważniejszy?
A. K.: Prowadzi to teraz Rafał…
R. R.: Ale dwadzieścia lat temu…
M. W.: Adam, bo on miał pierwszy komórkę!
R. R.: Na studiach jeszcze nie, ale zaraz po…
M. W.: Kupił sobie komórkę, bo wtedy były już komórki… Za tysiąc osiemset złotych. Panasonic.
A. K.: Z funkcją wibrującej baterii, jedyny na rynku, albo jeden z dwóch. Dzięki temu mogłem na planie zdjęciowym dostawać powiadomienia…
M. W.: Co wtedy nie było częste.
Sz. C.: Myślicie, że kiedyś będziecie grać poza teatrem? W reklamach, stand-upach?
R. R.: Nie, nie dopuszczaliśmy takiej myśli. To był zakon.
A. K. Kiedy byliśmy na studiach, granie w reklamach czy nawet serialach było…
R. R.: …zbrodnią.
A. K.: Tak. Nie pozwalano za bardzo w szkole.
M. W.: W reklamach i serialach grali chałturnicy. Mówiło się, że kto wziął udział w reklamie, to jest skończony dla zawodu aktora.
R. R.: Taki był czas, początek lat 90.
Sz. C.: Jaki jest sposób Montowni na podryw? Jestem aktorem, jestem z Montowni?
A. K.: Po prostu: jestem z Montowni.
M. W.: Jestem z Montowni, przypomnę tytuły.
R. R.: Wtedy nie bicepsy i nie pieniądze. Wszystko inne: humor, urok osobisty i legitymacja Akademii Teatralnej.
Sz. C.: Jak trafiliście na tekst Zabawy?
A. K.: Profesor Skotnicki nam to podrzucił. Polecił nam…
M. W.: Dwadzieścia lat później już niestety…
R. R.: …świętej pamięci. Ale wtedy żył! Umówmy się, że żyje…
M. W.: A być może za dwadzieścia lat nie żył będzie. Dwadzieścia lat temu żył i po naszym pierwszym sukcesie szkolnym, kiedy na drugim roku zrobiliśmy Dziewictwo Gombrowicza, mieliśmy pomysł, ja z Adamem, żeby zaangażować jeszcze Rafała. Chcieliśmy znaleźć coś na trzech i on nam poradził. Zapytaliśmy go wprost: panie profesorze, nie zna pan jakiegoś tekstu na trzech? A on powiedział: przeczytajcie Zabawę.
A. K.: … na to się dobrze podrywa później.
R. R.: Uczył nas piosenki na pierwszym roku.
Sz. C.: Stworzyliście Zabawę i co się stało?
R. R.: Wyszło na tyle, że spodobało się i gawiedzi szkolnej, i profesorom. Pozwolono nam to grać w szkole dla publiczności warszawskiej, przychodzili na to ludzie z miasta. To było na trzecim roku, jeszcze nie graliśmy dyplomów, zanim zagraliśmy dyplomy, już zdobywaliśmy nagrody na festiwalach, na przykład na Kontrapunkcie w Szczecinie.
M. W.: Na międzynarodowych Zderzeniach, w Kłodzku.
A. K.: A bardzo krótki czas potem, byliśmy na czwartym roku, przyszło zaproszenie do Stanów. Pojechaliśmy do Ameryki…
R. R.: Tam Maciek widział pierwszy raz czarnoskórego, zachwycił się…
M. W.: I powiedziałem: Chłopaki! Ja bym chciał częściej oglądać takie cuda! Może załóżmy grupę.
A. K.: I wtedy była już Korea…
M. W.: Dalej to już poszło…
R. R.: I to upewniło nas, że w grupie siła i że działajmy razem.
Sz. C.: Zostaliście zaproszeni z Zabawą do repertuaru Teatru Powszechnego, prawda?
R. R.: Tak.
A. K.: Sami się wprosiliśmy.
Sz. C.: A były jakieś sugestie, że tego nie grajcie tak, to zróbcie inaczej?
R. R.: Nie, jedyną sugestią było, że to jednoaktówka, to za krótkie, że trzeba coś dopisać. I wtedy nasz idol z dzieciństwa, Stanisław Tym, specjalnie dla nas dopisał jednoaktówkę Skarb.
A. K.: Wystawianą później z powodzeniem w więzieniach… ja to wystawiłem.
R. R.: Zabawa. Skarb nazywał się wieczór teatralny. Tym i Mrożek w Teatrze Powszechnym w Warszawie.
Sz. C.: Zagraliście Zabawę, jesteśmy dwadzieścia lat temu, i co teraz?
A. K.: Mieliśmy następny pomysł.
M. W.: Następny krok: dell’arte.
R. R.: Zakładamy Teatr Montownia. I pierwszym przedstawieniem Teatru Montownia są Szelmostwa Skapena Moliera, dobieramy do tego czwartego osobnika, niejakiego Marcina Perchucia i w Teatrze Powszechnym to już nasz drugi spektakl.
A. K.: W niedługi czas potem przyszło kolejne zaproszenie do Stanów.
M. W.: Czyli spełniło się moje marzenie… I tam znowu zobaczyłem czarnoskórego człowieka.
Sz. C.: To był ten sam człowiek?
M. W.: Możliwe, że ten sam. I powiedziałem: widzicie, chłopcy? Jednak można!
A. K.: To był ten sam człowiek, tylko o rok starszy…
R. R.: Słuchajcie, już jest dziesięć po, a my mamy mordy pomalować szuwaksem…

rozmawiały Iza Mikrut i Anka Miozga

tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”

środa, 9 sierpnia 2017

rozmowa z Krzysztofem Wnukiem

W „święty poniedziałek”, czyli dzień, w którym aktorzy zakopiańskiego Teatru Witkacego mają zwykle czas na odpoczynek i regenerację, tuż przed wizytą na ChTO, udało nam się telefonicznie porozmawiać z Dorotą Ficoń i Krzysztofem Wnukiem, o demonizmie Zakopanego, jego wpływie na życie i artyzm.
Tam gdzie kończą się tory
Sztajgerowy Cajtung: Zakopane to „pępek świata”, „wyrostek robaczkowy polskiego organizmu. Tak pisał Witkacy w 1919 roku w „Echu Tatrzańskim” Na czym polega demonizm tego miejsca?
Krzysztof Wnuk: Demonizm Zakopanego to specyfika tego miejsca, która wymaga od artysty demonicznej wręcz siły. W Zakopanem trzeba walczyć o siebie, o sztukę, o to, żeby nie osiąść tutaj, nie wpaść do metafizycznej dziury i nie zatracić się w samozadowoleniu, samozachwycie bycia artystą.
Sz. C.: Tymczasem Pan jest aktorem Witkacego od 1998 roku. Dlaczego akurat to miejsce, tak „niebezpieczne”?
K. W.: Bo to fantastyczne miejsce dla artysty, gdzie można się rozwijać, wielorako i wielokierunkowo. W Teatrze Witkacego jest szczególna atmosfera Sztuki, sposób jej tworzenia. Nie bardzo oglądamy się na obowiązujące „trendy”. Na warsztat trafiają tematy, które nas interesują, bolą czy intrygują. Gramy i tworzymy z pasją. Bo naprawdę trzeba mieć pasję, żeby przyjechać do tego miejsca, gdzie kończą się tory (śmiech), gdzie wszystko jest zupełnie inne.
Sz. C.: Jest Pan też aktorem filmowym. Ucieka Pan czasami z tej „ślepej kiszki”?
K. W.: Nie mówiłbym o ucieczce. To raczej okazja doświadczania innych miejsc i spotkania z innymi ludźmi. Ale zawsze z wielką radością wracam do, jak pisał Witkacy, „wyrostka robaczkowego kiszki ślepej, jakim jest Zakopane”. 19 lat na scenie Teatru Witkacego zobowiązuje i o czymś świadczy. Zadomowiłem się tu. To moje miejsce.
Sz. C.: W jednym z wywiadów wspominał Pan, że w zasadzie to nawet nie miejsce, nie budynek, ale ludzie i atmosfera są najważniejsi.
K. W.: To prawda. Ludzie są najważniejsi. Bo to oni tworzą atmosferę. Przyjeżdżają do nas ludzie z różnych części Polski. Nasz teatr jeździ po kraju i to, co jest niezwykłe, spotykamy często „naszych” widzów w innych miastach. Teatr tworzą ludzie, dlatego tak chętnie wyjeżdżamy: dla ludzi. Teatr jest spotkaniem dwóch stron. Aktora i Widza. Jeśli chcą się spotkać, to zawsze będzie to spotkanie udane. Nie trzeba wielkiej sceny, żeby sztuki doświadczać i czerpać z niej przyjemność.
Sz. C.: Jest Pan z Krakowa, mieszka w Zakopanem, jestem ciekawa, czy ma Pan jakieś malutkie powiązania ze Śląskiem (śmiech)?
K. W.: Oj i to całkiem spore. Po pierwsze mam na Śląsku rodzinę. W dzieciństwie często jeździliśmy odwiedzać dziadków w Katowicach. W katowickiej szkole aktorskiej Art Play Doroty Pomykały i Danuty Owczarek miałem przyjemność reżyserować trzy spektakle dyplomowe. Z Witkacym natomiast byliśmy w Tychach, Zabrzu. Graliśmy też całkiem sporo przedstawień na Gliwickich Spotkaniach Teatralnych. Na Gliwice czekaliśmy zawsze z tęsknotą. Przyjeżdżaliśmy tam na wiosnę, kiedy tu, w Zakopanem, często jeszcze padał śnieg i było zimno. Gliwice kojarzą mi się z ciepłem, miejscem, gdzie można odtajać (śmiech). Teraz mamy okazję odwiedzić Chorzów i pokazać chorzowskiej publiczności, czym jest demonizm zakopiański. Cóż, wygląda, że Śląsk nie jest dla mnie terra incognita…
Sz. C.: Właśnie, dlaczego akurat ten spektakl na Śląsku?
K. W.: To promocja Witkacego, któremu to się po prostu należy. To spektakl o specyfice tego miejsca, na końcu Polski. Pokazuje, jak się w Zakopanem żyje, z jakimi przeciwnościami człowiek się tam zmaga, osobiście i artystycznie. Niech wszyscy wiedzą jak niebezpiecznym miastem jest Zakopane!!!

rozmawiała Marta Witek

tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”

wtorek, 8 sierpnia 2017

rozmowa z Dorotą Ficoń

Motyle z Afryki przylatują z halnym

Sztajgerowy Cajtung: Jest Pani w Teatrze Witkacego od początku. Dlaczego akurat Zakopane, ten, a nie inny teatr?
Dorota Ficoń: Gdyby Andrzej Dziuk założył teatr gdzie indziej, pewnie byłabym tam i ja. Dla mnie w Zakopanem ważne są dwa miejsca: teatr i góry. Ludzie wybierają jakieś miejsca, bo są niezwykłe. Tutaj niezwykły jest ten majestatyczny obraz gór. Kiedy wjeżdża się do Zakopanego i widzi się Tatry. Ten widok zapiera dech w piersiach.
Góry mają dla nas znaczenie metaforyczne. Nasze doskonalenie się, praca, kolejne premiery, to wszystko jest jak zakładanie kolejnych baz w drodze na szczyt. Żeby osiągnąć cel, trzeba się przygotować: metafizycznie, duchowo. Każda premiera to kolejna baza w drodze na szczyt, kolejne wyzwanie i tajemnica, odkrywanie siebie.
W Tatrach są też demony, z którymi my, jako ludzie i jako aktorzy musimy się zmagać. Jednym z nich jest halny. Wiatr demoniczny, wiatr zniszczenia. Jednak wraz z halnym przylatują do Polski motyle z Afryki. Po halnym przychodzi też oczyszczenie.

Sz. C.: W Chorzowie wystawiacie Demonizm zakopiański: czym jest ten demonizm, „inny niż wszędzie gdzie indziej”?
D. F.: Swoją grę rozpoczynam tekstem Witkacego: „Demoniczną potęgą nazywamy taką, która włada lub chce władać nami, działając na drapieżne, okrutne i podłe instynkty, które w nas drzemią i czekają tylko sposobności aby się objawić.” Dalej Witkacy mówi, możliwym jest że demoniczne miejscowości, kobiety, zwierzęta są szkodliwe, ale z drugiej strony, czyż życie bez nich nie byłoby piekielnie nudne i bezbarwne…
Demonizm związany też jest z miejscem i jego wpływem na nas. Kiedy przyjeżdża się do Zakopanego, to łatwo można poczuć, że oto w tym miejscu jest się prawdziwym artystą i popaść w stan absolutnego zadowolenia. Witkacy ostrzega: następuje wtedy bardzo szybko rozdźwięk pomiędzy stanem twórcy a wartością dzieła, które tworzy i które w nikim metafizycznych uczuć nie wzbudza. To miejsce może uśpić naszą czujność, można tu ulec „zakopianinie”.

Sz. C.: Słynny demonizm Zakopanego, da się przed nim bronić?
D. F.: Pomaga praca, wytężona praca, tworzenie. To nas ratuje. Jesteśmy małym zespołem. W naszym repertuarze jest 17 pozycji. Ja tworzę teatr Witkacego od ponad 30 lat. W wielu obsadach gram z osobami, z którymi razem założyliśmy teatr. Powstaje więc pytanie: jak mamy grać, żeby się nie powtarzać? Żeby za każdym razem tworzyć na nowo, poszukiwać. To trudne zadanie, związane z ciągłym artystycznym nienasyceniem. Jako zespół, jako artyści, musimy być czujni na to, co dzieje się również wokół nas. W naszym teatrze zespół jest bardzo ważny. W dobrym zespole mogę zaryzykować, odkrywać nowe rzeczy

Sz. C.: Idąc na tę samą sztukę, widz ma możliwość każdorazowo przeżyć coś nowego?
D. F.: To jest istota teatru. W teatrze przecież nie jesteśmy dla siebie, a dla drugiego.
Teatr to rodzaj bezpośredniego spotkania. Ważne jest to, o czym chcemy rozmawiać z widzami. Czasami to są też pytania, na które sami szukamy odpowiedzi.
Nasz teatr jest po to, by widz poczuł w nim coś wyjątkowego. To, na co zwracał uwagę Witkacy, zadaniem sztuki jest wywołanie w człowieku uczuć metafizycznych. Najważniejszy jest pierwszy odbiór, pierwsze emocje wywoływane w widzu w trakcie spektaklu.

Sz. C.: Wasz teatr to kontynuator koncepcji sztuki Witkacego?
D. F.: Witkacy uciekał od teatru realistycznego w stronę teatru artystycznego. My nie realizujemy teatru Czystej Formy. Nasze spektakle są raczej dialogiem z Witkacym i jego dziełami. Nie ma jednej metody, jak wystawiać, grać Witkacego. Dlatego inaczej Witkacego pokazywał Tadeusz Kantor czy Jerzy Jarocki, a inaczej pokazuje go Andrzej Dziuk w Zakopanem.

Sz. C.: Zmieniając nieco temat, przeczytałam w zapowiedzi Demonizmu zakopiańskiego w jednej z gazet, że to sztuka, w której są „zabawne piosenki i kontakt z publicznością”…
D. F.: Tak, Witkacy potrafił rozśmieszać… do bólu.
W 2006 roku spektakl miał swoją pierwszą premierę. To była wersja kolorowa, powiedziałabym, że w konwencji szybkiego, dynamicznego wideoklipu. Jednak w 2016 roku Andrzej Dziuk wyreżyserował nową wersję, którą mają Państwo okazję obejrzeć między innymi w Chorzowie. To, co kiedyś było kolorowe, stało się biało-czarne. Jednak nie zmieniło się przesłanie tego spektaklu, kluczowe pytanie Witkacego: „Lecz jeśli życie tworzy się jak sztukę cóż się dzieje z ową WIELKĄ PANIĄ SZTUKĄ, w tej atmosferze przewartościowania wszystkiego”…

Sz. C.: Jeśli mowa o premierach, jakie plany, jakie spektakle czekają nas na koniec lata i jesienią?
D. F.: Ostatnia nasza premiera to Dom Widzących Ducha na podstawie Spalonej powieści Jakowa Gołosowkera w reżyserii Agaty Biziuk. Całkiem niedawno mieliśmy też premierę Operetki Gombrowicza w reżyserii Andrzeja Dziuka. Natomiast już we wrześniu, (23-28.09.) chcielibyśmy Państwa zaprosić na Zakopiańskie Prezentacje Artystyczne „Pępek świata”. Temat prezentacji: „Kim jest człowiek?”.

rozmawiała Marta Witek

tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”

środa, 2 sierpnia 2017

rozmowa z Marianem Ołdziejewskim

Wrażliwość na drugiego człowieka
rozmowa z Marianem Ołdziejewskim

Sztajgerowy Cajtung: Jakie formy teatralne wykorzystujecie w spektaklu Tak jest dobrze?
Marian Ołdziejewski: W spektaklu Tak jest dobrze wykorzystujemy lalki typu muppet i lalki stolikowe (takie, które prowadzi się, opierając najczęściej na stole).

Sz. C.: Kładziecie nacisk na edukowanie młodego pokolenia. Jakie tematy wydają
się Wam najważniejsze?
M. O.: Najczęściej pojawiający się temat edukacyjny to wrażliwość na drugiego człowieka lub inne stworzenia. W tym zawiera się przyjaźń i pomoc słabszym.

Sz. C.: Od czego zaczynacie tworzenie spektaklu?
M. O.: Najczęściej od problemu, jaki chcemy poruszyć i jakimi środkami (rodzajem lalek, przedmiotów) najlepiej da się to wyrazić.

Sz. C.: Czy zdarzają się Wam różnice zdań przy przygotowywaniu nowych spektakli?
M. O.: Bardzo rzadko. Najczęściej tworzę spektakl, wykorzystując różne sugestie, ale pracuję nad nim sam.

Sz. C.: Jak rywalizujecie z kreskówkami czy grami komputerowymi?
M. O.: Staramy się tworzyć atrakcyjne lalki i ciekawe tematy. Po połączeniu z grą „na żywo” udaje nam się uzyskać emocje pozwalające zainteresować młodego widza. Kreskówki i gry pozbawione są „żywego” kontaktu z aktorem.

Sz. C.: Dzieci to nieprzewidywalna publiczność. Czy czymś Was zaskakują?
M. O.: Są grupy teatralne, które uważają, że dziecko trzeba rozśmieszyć i wtedy jest dobrze. Śmiech też jest potrzebny, ale uważamy, że jeszcze lepiej, kiedy dzieci wzruszone oglądają spektakl. Zdarzało się na naszych spektaklach, że dzieci szlochały mocno wzruszone, a za chwilę śmiały się w głos. Tak mocne wejście w bajkę było dla nas dużym zaskoczeniem. Ale wielokrotnie zdarzają się bardzo sympatyczne i śmieszne komentarze w trakcie spektaklu. To duży plus szczerej dziecięcej widowni.

Sz. C.: Gdybyście uczyli teatru w szkole dla dzieci, to jakiego przedmiotu?
M. O.: Dzieci najwięcej zabawy miałyby, tworząc widowiska bardzo prostymi lalkami, takimi jak kukiełki, maski, lalki planszowe, marionetki sycylijskie albo proste przedmioty. Unikałbym skomplikowanych lalek, jak marionetka klasyczna. Zawsze też w atrakcyjny sposób ćwiczyłbym dykcję, emisję i grę w żywym planie.

rozmawiała Iza Mikrut

tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”

niedziela, 30 lipca 2017

rozmowa z Teatrem Papahema

Łączy nas przyjaźń

Sztajgerowy Cajtung: Nie czekacie, aż ktoś na Was zwróci uwagę, sami działacie na różne sposoby, jesteście bardzo kreatywni w zdobywaniu funduszy na premiery…
Mateusz Trzmiel: Wbrew pozorom nie jest to tak skomplikowane zajęcie. Wszystko jest kwestią sporej determinacji i uporu w ciągłym przypominaniu o swojej obecności. Poza tym my chyba po prostu jesteśmy w czepku urodzeni. Spotkaliśmy na swojej drodze mnóstwo osób, na których radę czy sugestię zawsze możemy liczyć, myślę tu choćby o Teatrze Montownia, Teatrze Malabar Hotel czy pracownikach Fundacji Krystyny Jandy na Rzecz Kultury. Często pytamy, błądzimy, często udajemy głupich, albo na głupich wychodzimy, ale jakoś ten nasz teatralny biznes coraz lepiej prosperuje. Okazuje się, że dróg pozyskiwania funduszy na realizację spektakli jest co najmniej kilka: od składania ofert w konkursach organizowanych przez instytucje samorządowe i ministerialne po crowdfunding i sponsoring, na uruchamianiu własnych oszczędności kończąc. Każdej z metod zasmakowaliśmy, trudno powiedzieć, która z nich jest najskuteczniejsza. Nieustannie wspiera nas Miasto Białystok, z którego niejako PAPAHEMA pochodzi. To prawdziwe Eldorado dla niezależnych twórców.

Sz. C.: Chcecie teatru dowcipnego, ale też mądrego i wysmakowanego estetycznie. Jak to godzicie?
Helena Radzikowska: Staramy się łączyć różne rodzaje teatru: autorski z mieszczańskim, dramatyczny z lalkowym, komedię z dramatem. Po prostu czerpiemy z tego, co nam się w teatrze podoba. Próbujemy robić takie przedstawienia, jakie sami chcielibyśmy oglądać, czyli takie, które nie nudzą, zaskakują różnorodnością rozwiązań, tworzą interesujące estetycznie przestrzenie, bawią, wzruszają i dają do myślenia. Obserwujemy też reakcje i opinie widowni. Staramy się wyciągać wnioski z konfrontacji z widzami, czasem szukamy kompromisów między oczekiwaniami swoimi i publiczności, bo bez widzów nie ma teatru. Oczywiście nie da się wszystkich zadowolić, nawet nie należy próbować tego uczynić, ale bardzo zależy nam na tym, aby spotkania z publicznością, jakimi są przedstawienia, dostarczały obu stronom, widzom i nam, dużo radości i satysfakcji.

Sz. C.: Zabawa formami i konwencjami to Wasz wyznacznik. Jak kształtowały się Wasze preferencje w tej dziedzinie?
Paulina Moś: Na początku obserwowaliśmy grupy teatralne, które założyli absolwenci naszej szkoły. Widzieliśmy, że każda z nich ma swój specyficzny język oraz styl. Na naszym Wydziale przywiązuje się dużą wagę do obrazów i plastyki. Oglądaliśmy dużo spektakli, zarówno w białostockich teatrach, jak i na zajęciach z teorii teatru. Nasi profesorowie stwarzali nam możliwości poznania teatru formy z całego świata. Było to inspirujące, a także zachęcające do poszukiwania własnego języka. Potem, będąc na trzecim roku, dostaliśmy zadanie stworzenia krótkiej, autorskiej wypowiedzi teatralnej. W taki sposób powstał projekt Dÿlematt na podstawie Fizyków Dürrenmatta. Było to jedno z pierwszych doświadczeń bycia twórcą odpowiedzialnym za całokształt, a nie tylko za zbudowanie roli. Poza tym to się nadal kształtuje. Jesteśmy młodzi, wielu rzeczy jeszcze nie wiemy, ale równocześnie lubimy szukać nowych możliwości. Na pewno jednym z wyznaczników jest dla nas humor. Staramy się unikać patosu.
Sz. C.: Co jest Waszą siłą, wyróżnikiem wśród młodych teatrów?
Paweł Rutkowski: Naszym największym wyróżnikiem wśród młodych teatrów jest chyba fakt, że udało nam się przetrwać i nie rozpaść po pierwszym projekcie. Ostatnimi czasy zawiązuje się wiele nowych grup teatralnych, którym nie starcza sił, żeby dalej walczyć o marzenia. Rynek jest bardzo trudny i wymagający. Potrzeba ogromnej determinacji, żeby nie zrażać się przeciwnościami losu. A te występują przy każdym kolejnym projekcie. Nam na pewno pomogło wzajemne wsparcie w trudnych chwilach i fakt, że oprócz pracy i wspólnej pasji łączy nas przyjaźń. Teatr PAPAHEMA budujemy z naszych pomysłów i jest wynikiem wielu kompromisów. Pochodzi od nas i porusza problemy, które nas aktualnie dotykają i interesują.

Sz. C.: Czy jest coś, czego na scenie zrobić nie chcecie?
M. T.: Bardzo nie chcielibyśmy, by widz po obejrzeniu naszego spektaklu poczuł się urażony, nie chcielibyśmy, żeby ktoś odniósł wrażenie, że próbujemy wykpić jego poglądy, jego wiarę lub jej brak. I myślę tu zarówno o pokazaniu przysłowiowej „gołej dupy”, jak i o lobbowaniu radykalnych przekonań w sposób wyjątkowo nachalny. Chcemy wypowiadać się na tematy w naszym odczuciu ważne, ale stronimy od uprawiania teatru interwencyjnego, który buntuje się dla samego buntowania. Chyba po prostu nie interesuje nas skandal. Zdaje mi się, że najprostsza metafora zostanie dłużej w pamięci widza niż nagi biust i parę przekleństw.

Sz. C.: Jak wyglądały prace nad Calineczką dla dorosłych?
P. R.: Z wielkim sentymentem wspominamy pracę nad Calineczką… Wymagała dużej pracy intelektualnej: nie mieliśmy reżysera, przebieg spektaklu musieliśmy wymyślić sami od początku do końca. Dużo rozmawialiśmy, panowie z Montowni zawsze brali pod uwagę nasze zdanie. Była to praca całkowicie zespołowa. Nigdy nie uznawaliśmy sceny za skończoną, dopóki wszyscy nie stwierdzili, że im się podoba. Była to też wielka radość i dobra zabawa móc obserwować starszych kolegów w pracy: podpatrywać ich warsztat, podziwiać odwagę w proponowaniu rozwiązań scenicznych. Teatr Montownia słynie też z niebanalnego poczucia humoru. Na niejednej próbie uśmialiśmy się lepiej niż na kabarecie!

Sz. C.: Co Wam daje praca z Montownią i co Wy dajecie Montowni?
H. R.: Na pewno więcej dostajemy od chłopaków z Montowni, niż możemy im dać. Starsi koledzy dali nam coś bardzo ważnego, nieprzecenionego: wiarę w siebie, w swoje możliwości. Kiedy spotkaliśmy ich na swojej drodze, kończyliśmy studia na Wydziale Sztuki Lalkarskiej Akademii Teatralnej, wiedzieliśmy, że chcemy robić swój teatr, mieliśmy nawet dosyć sprecyzowane wyobrażenie o tym, jak mógłby on wyglądać, ale doskwierał nam deficyt pewności siebie. A w tym zawodzie nawet geniusz pozbawiony pewności siebie nie zajdzie daleko. Trzeba pewnie iść po swoje. Dzięki Montowni idziemy po nasze. Uczymy się też od nich gotowości scenicznej, dystansu do siebie na scenie. Dostaliśmy od chłopaków też sporo kontaktów, do których sami na pewno byśmy nie dotarli. Dzięki temu otworzyły się przed nami różne możliwości. My odwdzięczamy się chłopakom zapałem do roboty, bogactwem środków teatru formy, które bardzo im się podobają i morzem sympatii.

Sz. C.: Czego w spektaklach się boicie?
P. M.: Nudy. Zarówno w odczuciu widzów, jak i własnym. Dlatego staramy się pilnować tempa w naszych spektaklach. Uczymy się wyważać odpowiednie proporcje miedzy tzw. „dawaniem sobie czasu” na scenie a pracowaniem na dobro całości. Poza tym jesteśmy jeszcze na etapie (na szczęście!) cieszenia się tym, że gramy. Często spontanicznie omawiamy każdorazowy spektakl lub wymieniamy się krótkimi refleksjami, „jak dzisiaj poszło”. Liczymy też optymistycznie, że będziemy mogli cieszyć się tym zawodem w kolejnych latach naszej działalności. Także można powiedzieć, że boimy się też takiej postawy aktora-malkontenta, który w jego mniemaniu zaszczyca scenę tym, że w ogóle na niej staje… :)
Sz. C.: Z jakimi mitami czy poglądami na temat teatru w ogóle próbujecie walczyć, a jakie podtrzymujecie?
P. M.: Jesteśmy absolwentami Wydziału Sztuki Lalkarskiej i walczymy z mitem, że jesteśmy aktorami wyspecjalizowanymi w spektaklach dla dzieci, a lalki nie mogą być dla dorosłych. Dlatego też Calineczka dla dorosłych z przekąsem jest baśnią dedykowaną dorosłym widzom. Patrzymy na teatr obszerniej. Nie chcemy być wciskani w stereotypy. Jeśli dostajemy szansę stworzenia spektaklu dla młodszego widza, to traktujemy to jako kolejne wyzwanie, a nie jak chleb powszedni. Inny mit to to, że teatr jest zarezerwowany dla elity społeczeństwa oraz trudno zrozumieć, co twórca miał na myśli. Cieszymy się, że na nasze spektakle przychodzą zarówno licealiści, jak i grupy emerytów. Chcemy robić teatr, który mówi o aktualnych sprawach, ale staramy się dobierać taki język, który nie będzie zrozumiały tylko dla nas, twórców, ale przede wszystkim dla tych, którzy siedzą po drugiej stronie, bo przecież to im dedykujemy naszą pracę. W pewnej mierze podtrzymujemy zadanie misyjne teatru. Tylko dzisiaj rozumiemy to jako uwrażliwienie społeczeństwa oraz stworzenie przestrzeni na zatrzymanie się i podjęcie refleksji na temat rzeczywistości.

Bardzo dziękujemy za rozmowę,
Paulina Moś, Helena Radzikowska, Mateusz Trzmiel, Paweł Rutkowski

rozmawiała Iza Mikrut

tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”

sobota, 29 lipca 2017

recenzja z Hanki

Wody z ogniem się nie połączy
Można przyjąć założenie, że o Śląsku i Ślązakach opowiedziano już wszystko. Każda zainteresowana osoba bez trudu znajdzie kilkadziesiąt książek o historii Górnego Śląska, obejrzy kilka filmów (m.in. Sól ziemi czarnej, Perła w koronie czy Paciorki jednego różańca), a także poszerzy swoją wiedzę, wybierając się do śląskich teatrów na spektakle o Górnym Śląsku. Czy zatem temat został wyczerpany? Otóż nie.
Pierwszym spektaklem teatralnym w repertuarze jedenastego sezonu Chorzowskiego Teatru Ogrodowego był monodram Grażyny Bułki Mianujom mie Hanka w reżyserii Mirosława Neinerta. Spektakl jest stałą pozycją repertuarową katowickiego Teatru Korez. Warto wspomnieć, że Grażyna Bułka za rolę Hanki została tegoroczną laureatką nagrody Złota Maska w kategorii najlepsza rola żeńska. Spektakl był kolejnym w cyklu Tyjater kery godo, który na stałe wpisał się w program kolejnych edycji Chorzowskiego Teatru Ogrodowego.
Monodram Grażyny Bułki to historia Górnego Śląska zawarta w życiu jednej kobiety. Urodzona pod koniec XIX wieku w małej wsi pod Pszczyną bohaterka jest żywym przeglądem dwudziestowiecznych wydarzeń, które działy się w jej małej ojczyźnie. Wraz z Grażyną Bułką wędrujemy przez zabory, wojny światowe i czasy komunizmu w Polsce. Bohaterka swoją autentycznością przenosi nas ze świata sali teatralnej do kuchni w familoku. Mamy wrażenie, że czas się zatrzymał i zatarła się granica pomiędzy aktorem a widzem. Po prostu tam jesteśmy. Na scenie dwa krzesła, ryczka, sukienka, buty. W tle projekcje akwareli obrazujących świat, o którym opowiada nam Hanka. Nic więcej nie trzeba. Świat pięknej młodości, przypadającej na okres dwudziestolecia międzywojennego, czas plebiscytu. To opowieść o miłości, przywiązaniu do wartości pielęgnowanych od wieków. Opowieść o matczynej miłości i bólu, związanym z utratą synów, których los rzucił na różne fronty wojny. Opowieść o upokorzeniu i udręce, gdy wojna się skończyła i trzeba było zdeklarować narodowość, tak jakby świat był czarno-biały i brakowało w nim miejsca na inną opcję niż bycie Polakiem lub Niemcem. A to tylko jeden życiorys. Ileż takich „Hanek” mogłoby opowiedzieć swoją historię?
Historia jest bardzo bliska Grażynie Bułce, rodowitej Ślązaczce, urodzonej w Świętochłowicach. Jak sama wspomina, jest to jedna z ważniejszych ról w jej życiu, postać, z którą jest bardzo emocjonalnie związana. To widać na scenie. Nie ma wyuczonych gestów, teatralnych przeniesień i wypracowanych reakcji. Jest 75 minut opowieści kobiety, której bezszelestnie słuchają widzowie zgromadzeni na sali. Ciekawostką może być fakt, że Grażyna Bułka, wcielając się w postać Hanki, ma na sobie sukienkę po swojej matce i okulary po ojcu. Spektakl pozostawia widza w melancholii, zadumie i wzruszeniu, z wieloma otwartymi pytaniami, na które każdy z nas musi sobie odpowiedzieć. Niewątpliwie poczucie bycia Ślązakiem w niczym nie przeszkadza być dobrym Polakiem. Mianujom mie Hanka to obowiązkowy spektakl dla wszystkich chcących zrozumieć region, w którym przyszło nam żyć. Pani Grażyno, dziękuję! Kurtyna.

Wojciech Boruszka

tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”

piątek, 28 lipca 2017

recenzja z Hanki

Rzecz o Hance

Tematyka Śląska coraz częściej gości na teatralnych scenach naszego regionu. Nurt zapoczątkowany trzynaście lat temu przez duet Neinert-Talarczyk w katowickim Teatrze Korez od granego po dziś dzień przy pełnej widowni Cholonka wg Janoscha z powodzeniem realizuje m.in. Teatr Śląski, na scenach którego zobaczyć można Skazanego na bluesa, Piątą stronę świata czy poruszający spektakl Wujek ’81. Czarna ballada, a także w ostatnim czasie chorzowski Teatr Rozrywki z przedstawieniem Mariacka 5 z Elżbietą Okupską w roli głównej i jedynej.
Do Korezu Śląsk zagrany po śląsku powrócił za sprawą dyrektora Mirosława Neinerta, który na reżyserski warsztat wziął tekst Alojzego Lyski Jak Niobe. Opowieść górnośląska. Tekst napisany prostym językiem. Tekst bez zbędnych ozdobników. Tekst nadzwyczaj piękny i prawdziwy. Tekst, który zagrać mogła tylko Grażyna Bułka, aktorka urodzona w Świętochłowicach, związana ze śląską ziemią, pełna szacunku dla niej samej i ludzi ją zamieszkujących.
Na scenie niewiele więcej poza dwoma krzesłami, ryczką i dużym ekranem, na którym co jakiś czas pojawiają się pastelowe akwarele Grzegorza Chudego obrazujące życie głównej bohaterki. Ale czy potrzeba czegoś więcej, gdy na scenie przede wszystkim króluje prawda? Mianujom mie Hanka to spektakl do granic bolesny. Bohaterka została wielokrotnie doświadczona przez los (przeżyła obie wojny światowe, ale straciła w nich najbliższych): jej życie nie należało do najłatwiejszych. Bo Ślązakom nigdy nie żyło się łatwo. Bo Ślązacy od zawsze poszukiwali swojego miejsca i swojej tożsamości. Tak kiedyś, jak i dziś. Jednak mimo wszelkich przeciwności losu pełna pozostała optymizmu i nadziei. Bo Ślązaczki takie były, są i zapewne nadal będą. Silne, niepoddające się, wytrwałe. Takie, jak Hanka. To także spektakl niesamowicie osobisty. Osobisty do tego stopnia, że Bułka gra go w sukience swojej mamy i okularach swojego taty. Budując swoją postać, aktorka czerpała głównie z własnego życia a także z historii i opowieści swoich przodków. Bo, jak sama o sobie mówi, najpierw jest Ślązaczką a potem dopiero Polką. Patrząc na Grażynę Bułkę w roli Hanki, można odnieść wrażenie, że aktorka wcale nie gra swojej postaci. Ona nią po prostu jest. I to od pierwszej chwili spektaklu do samego końca. Z każdą minutą uruchamia coraz to większe pokłady emocji, na które obojętny nie może pozostać nikt. Bo prawdziwego życia się nie udaje. Bułka w tej roli jest tak prawdziwa, jak w żadnej innej. Wiem, ryzykowne stwierdzenie z mojej strony, bo przecież Grażyna Bułka na scenie to klasa sama w sobie. Zawsze! Jednak jej Hanka to teatralne mistrzostwo świata. Potwierdzeniem tego faktu niech będą łzy, które w ostatnich chwilach spektaklu czają się już nie tylko pod powiekami głównej bohaterki ale i widzów. Bo w przejmującej opowieści Hanki każdy Ślązak odnajdzie kawałek swojej własnej historii. Zapewniam Cię, że Ty również!
Anka Miozga

tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”

wtorek, 25 lipca 2017

Jednoaktówki

Jednoaktówki na scenę

„Konkurs jest próbą pokazania, że językiem śląskim można wyrazić bardzo intymne, głębokie uczucia, a nie tylko opowiadać głupkowate dowcipy” tłumaczył Ingmar Villqist przy okazji jednego z finałów Jednoaktówki po śląsku. Chociaż od początku teatralność wpisana była w założenia konkursu, należało podsyłać teksty na scenę, rozpisane na maksymalnie czterech bohaterów, nikt chyba nie spodziewał się, że nagrodzone utwory rzeczywiście trafią do repertuarów teatrów z regionu. Jeszcze w 2013 roku Roman Kocur, autor Rajzentaszy (trzecie miejsce w 2012 roku) mówił, że chciałby, aby jego sztuka została wystawiona na deskach prawdziwego teatru. Dzisiaj nikogo nie dziwi, że reżyserzy sięgają do konkursowych prac publikowanych w zbiorkach i wykorzystują pomysły autorów, zarówno zawodowców jak i amatorów, coraz częściej. Rajzentasza. Krótkie sztuki po śląsku, dwie do śmiechu, a jedna nie wyreżyserowana przez Mirosława Neinerta dla Teatru Reduta Śląska to poza tytułowym tekstem Romana Kocura jeszcze dwa utwory: poważny Besuch s Reichu (pierwsza nagroda w 2011, czyli w pierwszej edycji Jednoaktówki po śląsku) Romana Gatysa uznanego za objawienie konkursu oraz Komisorz Hanusik i Warszawiok (drugie miejsce w 2013 roku) Marcina Melona, który po sukcesie zaczął też podbijać rynek wydawniczy cyklem powieściowym. Marcin Melon opowiadał Marcie Odziomek, że pisać po śląsku zaczął z przekory, kiedy usłyszał, że się nie da. Ale też ze strachu, bo gdy umarła jego oma, zrozumiał, że trzeba zachować dla potomnych jej opowieści, a język polski nie nadawał się do uchwycenia wszystkich niuansów, należało więc sięgnąć po śląszczyznę. Hanusiki zaczął tworzyć z kolei po to, by sprawdzić, czy uda mu się napisać dłuższy tekst po śląsku. Początkowo zakładał opowiadanie… Teraz, zdradzając tajniki warsztatu, wyznaje, że pisze warstwami, każda kolejna jest bardziej śląska, a i tak korektor dziwi się, gdy autorowi umknie jakieś wyjątkowo trafne śląskie określenie. Stwierdza Melon, że „w śląszczyźnie jest ogromny potencjał komediowy, to jej błogosławieństwo i przekleństwo”. Roman Gatys dał się w regionie poznać jako znawca porcelany, ale i jako kolekcjoner, zbieracz starych widokówek, zdjęć, dokumentów związanych z działalnością śląskich fabryk… Dba o lokalne dziedzictwo kulturowe, za co zdobył nawet nagrodę marszałka. Besucha s Reichu napisał w 5,5 godziny, wzorując się na tekstach Jerzego Szaniawskiego, ale i na opowieściach rodzinnych: stąd zaczerpnął motywy do kanwy swojej relacji. Roman Kocur do literatury wrócił na emeryturze. Jak sam stwierdził, praca na kopalni skutecznie ograniczała możliwości pisania. Uznał, że brakuje śląskich tematów na wesoło, więc zaczął układać Rajzentaszę. „To był pastisz czarnego kryminału. Miałem to zaczęte jako inne opowiadanie, ale na potrzeby sztuki teatralnej musiałem nieco przerobić tekst”, wyjaśniał Tomaszowi Głogowskiemu. Pasją do teatru zaraził się… w technikum górniczym, za sprawą nauczycielki języka polskiego. Konkurs na jednoaktówkę po śląsku pozwala odkryć nie tylko ciekawych autorów, ale i niebanalne pomysły, daje szansę zaistnienia tym, którzy tworzyli wyłącznie do szuflady. Sprawia, że marzenie o teatrze staje się bliższe niż kiedykolwiek. (IM)

tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”

recenzja z Rajzentaszy

Młodość przychodzi z wiekiem.

Sposobów na spędzanie wolnego czasu po pracy jest niezliczona ilość. Można spędzić go w domu, uprawiając sport, wyjeżdżając za miasto lub spacerując. Można też robić teatr. I to nie byle jaki. Mimo że z założenia amatorski.
Istniejący od ponad 80 lat amatorski Teatr Reduta Śląska to z wielu powodów niezwykle ciekawe przedsięwzięcie. Przede wszystkim jest doskonałym łącznikiem międzypokoleniowym, dzięki któremu młodsze pokolenie może czerpać wiedzę od starszego i odwrotnie. Na scenie spotykają się sympatycy sztuki, których codzienne zajęcia w wielu przypadkach nie mają wiele wspólnego z zawodową pracą artystyczną. Łączy ich jednak wspólna pasja, pracowitość i zaangażowanie w jeden cel. Z pozycji widza da się to zauważyć już od pierwszych minut.
Chorzowski Teatr Ogrodowy w ramach cyklu Tyjater kery godo gościł Redutę Śląską ze spektaklem Rajzentasza. Krótkie sztuki po śląsku, dwie do śmiechu, a jedna nie na deskach Chorzowskiego Centrum Kultury. A właściwie można powiedzieć, że goszczenie było dwojakie, ponieważ ChCK jest obecnie matecznikiem Reduty Śląskiej.
Przewrotnie, bo w odwrotnej kolejności niż mogłoby się wydawać, czytając tytuł, spektakl rozpoczął się sztuką „nie do śmiechu”: Besuch s Reichu. Historia bliska wielu śląskim rodzinom, ponieważ porusza losy Ślązaków, podzielonych przez wojenną i powojenną sytuację społeczną polityczną. Na uwagę i uznanie zasługują role Danuty Markiewicz oraz Klaudiusza Keila, który wprowadzał widzów w tematykę każdej z jednoaktówek.
Kolejną jednoaktówkę, Rajzyntaszę, swoją energią i zapałem zdominowali młodsi (wiekiem) aktorzy Reduty. W tym momencie warto wspomnieć o Darii Kasprzak, której postać Gryjty dało się polubić od samego początku. Ta opowieść to krótka historia o migrującej z rąk do rąk „rajzyntaszy” wypełnionej pieniędzmi, która sporo namieszała w życiu bohaterów, ujawniając przy tym ludzkie słabostki i pokusy.
Ostatnia część, Komisorz Hanusik i warszawiok (duże i małe litery mają tutaj niemałe znaczenie) to istny dreszczyk emocji z aferą w tle. Aktorzy z przymrużeniem oka pokazali różnice pomiędzy Ślązakami a gorolami, szereg niesnasek, jakie wynikają z różnic językowych i kulturowych. Komisarz Hanusik, Ślązak, wraz z agentem ABW, Motylem (przechrzczonym na Szmaterloka) miał za zadanie rozpracować mężczyznę, który przebiera się za inne postaci, niemalże idealnie kopiując wygląd swojej ofiary. Oficerowie mieli informację, że figurant ma zamiar przebrać się za Prezydenta Unii Europejskiej i wprowadzić Autonomię Śląska. Na tle prowadzonego wspólnie śledztwa pojawiają się groteskowe sytuacje, wynikające z różnic językowych i kulturowych. Niewątpliwie ta część spektaklu należała do Patryka Trzcionki, grającego agenta ABW z Warszawy. Wyrazy uznania należą się także Klaudii Korpowskiej, wcielającej się w postać matki figuranta, Starą Banertkę.
Warto wspomnieć na koniec, o prostocie scenografii i dobrym poprowadzeniu aktorów przez reżysera, Mirosława Neinerta. Minimalizm scenograficzny daje większe pole do skupienia się na treści sztuki i grze aktora, scenografia powinna być tylko niezbędnym uzupełnieniem całości. Tak też się stało w tym przypadku. Na uwagę zasługuje także dobrze przygotowana ścieżka dźwiękowa, autorstwa samego Naczelnego Ogrodnika, Sergiusza Brożka. Reduta Śląska, pomimo amatorskiego charakteru, dba o profesjonalne przygotowanie spektakli, sięgając po cenionych reżyserów i twórców, troszcząc się o każdy szczegół.
Jeszcze dwa słowa celem wyjaśnienia tytułu. „Młodość przychodzi z wiekiem” to odpowiedź 97-letniego, portugalskiego reżysera Manoela de Oliveira na pytanie dziennikarza: „dlaczego pomimo tak zaawansowanego wieku tyle tworzy”. Tę odpowiedź dedykuję Reducie, życząc kolejnych lat pracy artystycznej i wszystkim aktorom-seniorom tegoż teatru.

poniedziałek, 24 lipca 2017

druga recenzja z koncertu

Nostalgiczny Machalica
Chorzowski Ogród Teatralny zainaugurował w tym roku Piotr Machalica z zespołem. Ten popularny aktor, znany z wielu ról teatralnych i filmowych, jest również aktywny jako wokalista. W Chorzowskim Centrum Kultury wystąpił z recitalem Mój ulubiony Młynarski na trąbkę, dwie gitary i akordeonik.
Wojciech Młynarski dla wielu artystów był i nadal jest inspiracją. Machalica przyznał, że spośród bogatego dorobku tego twórcy niezwykle trudno było wybrać dwadzieścia utworów tak, by tworzyły spójną całość, bo każdy z nich to osobna historia. Jednak wszystkie te historie zostały perfekcyjnie przedstawione na chorzowskiej scenie. Wykonanie, ale przede wszystkim aranżacje sprawiały, że publiczność od pierwszych dźwięków została wprowadzona w wyjątkowy nastrój przepełniony nostalgią za tym, co było.
Bo w piosenkach Młynarskiego, w opowiadanych przez niego historiach są zapisane smaki, zapachy, maniery i obyczajowość, które bezpowrotnie minęły. Nie każdemu jednak udaje się je zaprezentować tak, by zarówno wzruszyć, jak i rozbawić publiczność. Piotr Machalica dokonał tego z ogromnym wdziękiem, ale też z należytym szacunkiem.
Było więc nostalgicznie, ale w bardzo dobrym znaczeniu tego słowa. Zapewne w jakimś stopniu wynika to z tego, że zarys koncertu powstał jeszcze za życia Wojciecha Młynarskiego, a nie ku jego czci. Zaprezentowane zostały więc te najbardziej znane szlagiery (typu Róbmy swoje, Moje ulubione drzewo, Jeszcze w zielone gramy), ale też mniej kojarzone piosenki i tłumaczenia. Każdego utworu słuchało się z przyjemnością.
Po raz kolejny okazało się również, jak czujna i wsłuchana w każde słowo jest publiczność Chorzowskiego Teatru Ogrodowego, która żywo reagowała na te mniej nostalgiczne a bardziej komiczne fragmenty tekstów. Tych, jak wiadomo, w swym dorobku Młynarski ma mnóstwo, a Machalica świetnie potrafił je wyeksponować.
Na scenie obok aktora można było też zobaczyć owe dwie gitary, trąbkę i akordeonik, czyli Michała Walczaka, Krzysztofa Niedźwieckiego i Pawła Surmana. Zwłaszcza trąbka robiła wrażenie. Pozostaje nadzieja, że panowie w tym składzie i z takim repertuarem wydadzą płytę. Ogromnie cieszy, że piosenki Młynarskiego żyją i nadal są obecne w kulturalnej przestrzeni.
Zresztą nie tylko piosenki, bo Machalica część tekstów deklamował: i była to deklamacja, jakiej rzadko ma się przyjemność posłuchać, piękna i dystyngowana, nawet gdy treść momentami była komiczna. Taka deklamacja skłania do tego, by się zatrzymać, zamyślić, zadumać. Dzisiaj mało kto i mało kiedy tak deklamuje.
W tłumaczonym przez Wojciecha Młynarskiego tekście Georgesa Brassensa Testament czytamy:
„Lecz nie szukajcie mnie na górze,
ja stamtąd nie pozdrowię was,
raczej przepadnę w czarnej dziurze,
którą okrutny drąży czas…”
I kiedy ten tekst wykonywał Machalica, pomyślałam, że Wojciech Młynarski nie ma szans na to, by zniknąć w dziurze zapomnienia. Bo jego twórczość jest tak pojemna i bogata, że zawsze znajdzie się ktoś, kto zechce na nowo przedstawić ją szerokiej publiczności. Pozostaje mieć nadzieję, że zrobi to w tak dobrym stylu, jak Piotr Machalica i jego zespół. Po ich występie widać, że Młynarski jest dla nich faktycznie ulubiony.
Magda Kulus

tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”

sobota, 22 lipca 2017

recenzja z Machalicy

Takie ballady
recenzja koncertu Mój ulubiony Młynarski na dwie gitary, trąbkę i akordeonik

„[…] a mnie się ciągle marzy
już od kilku ładnych lat…
Taka piosenka, taka ballada,
co byle czego nie opowiada,
bo słów jej szkoda, bo krew nie woda,
bo nagli czas”

Koncert Piotra Machalicy, Mój ulubiony Młynarski na dwie gitary, trąbkę i akordeonik, rozpoczyna się jasną deklaracją. Zawiera się w niej zarówno tęsknota za tekstami mądrymi, dotykającymi prawdziwego życia, jak i przekonanie, że dla tego typu utworów próżno szukać miejsca na „top-listach” rozgłośni radiowych. Piosenki śpiewane przez Machalicę zdecydowanie sytuują się po stronie tych, które nie błądzą po „tandetnych kramach”. Dzięki temu (oraz świetnej interpretacji) recital poświęcony Młynarskiemu to prawdziwe muzyczne wydarzenie, na miarę Mistrza.
Koncert ten w oczywisty sposób stanowi hołd składany jednemu z najwybitniejszych polskich „tekściarzy” XX wieku. Wojciech Młynarski to autor niezwykłych piosenek, obezwładniających ironicznym (ale i ciepłym!) humorem i zaskakującymi pointami. Młynarski obdarzony był „zmysłem obserwatorskim”, którego pozazdrościć mógł mu niejeden dziennikarz czy reporter. Na kanwie sytuacji codziennych, wydawałoby się, nieznaczących, potrafił stworzyć historie mówiące wiele o współczesnym mu świecie, a przede wszystkim o ludziach w nim żyjących. Jego teksty charakteryzują się niesamowitą językową precyzją i dbałością o słowo.
„Nie chciałem, aby ten koncert składał się wyłącznie z przebojów, których Wojtek miał niezliczoną ilość, ale również z piosenek mniej znanych”, tłumaczył w wywiadzie dla „Sztajgerowego Cajtunga” Piotr Machalica. I rzeczywiście, podczas koncertu pojawiają się takie hity, jak Jeszcze w zielone gramy, Idź swoją drogą czy Nie ma jak u mamy, ale również mniej rozpoznawalne teksty i tłumaczenia. W tej, momentami zabawnej, momentami natomiast melancholijnej, muzycznej podróży towarzyszą aktorowi muzycy: Krzysztof Niedźwiecki, Michał Walczak i Paweł Surman.
Choć interpretacje koncertowe różnią się od wersji oryginalnych (na czym zresztą opiera się ich wartość), to artystom udała się rzecz najistotniejsza: ocalenie zawartej w nich głęboko humanistycznej wrażliwości. Trudno zresztą, by było inaczej. Machalica mierzy się z twórczością Wojciecha Młynarskiego nie po raz pierwszy, a ślady tych artystycznych „przenikań” można znaleźć między innymi na płycie Moje chmury płyną nisko.
„Owacja na stojąco, nasze zachwyty i wiara w to, że inteligentna wymiana myśli to jedna z najwspanialszych rzeczy, jakie się nam mogą przytrafić… powinni grać i grać ten spektakl, dla naszego wspólnego dobra!”, pisała Magda Umer w tekście towarzyszącym wydarzeniu. Pozostaje tylko podpisać się pod tym stwierdzeniem.
Barbara Englender

tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”

wywiad z Grażyną Bułką

Gram sercem i duszą
rozmowa z Grażyną Bułką

Grażyna Bułka to jedna z najbardziej popularnych aktorek na Śląsku. Na co dzień można ją zobaczyć w Teatrze Śląskim im. Stanisława Wyspiańskiego i w Teatrze Korez. Za monodram Mianujom mnie Hanka, który zaprezentuje podczas Chorzowskiego Teatru Ogrodowego, otrzymała w tym roku Złotą Maskę.

Sztajgerowy Cajtung: Czy wakacje to dobry czas na teatr?
Grażyna Bułka: Na teatr jest zawsze dobry czas, bez względu na to, czy są wakacje, czy jest zima. W wakacje większość teatrów ma przerwę, więc w lecie widzowie są stęsknieni za teatrem.
Sz. C.: A czy masz czas na urlop?
G. B.: Mam. Często zdarzało się w moim życiu, że te wakacje były podzielone na pracę i odpoczynek, ale od pewnego czasu, od kiedy Grażyna Bułka trochę się zestarzała (śmiech), postanowiłam, że wakacje są tylko dla mnie. To jest czas, kiedy mogę naładować baterie, kiedy muszę odpocząć po intensywnym sezonie: innej możliwości nie ma. W tym roku w wakacje gram tylko raz, podczas Chorzowskiego Teatru Ogrodowego.
Sz. C.: Widzowie Chorzowskiego Teatru Ogrodowego będą cię mogli zobaczyć w monodramie Mianujom mnie Hanka. O czym on jest i dlaczego trzeba go obejrzeć?
G. B.: Przyznam, że nie jestem w stanie ubrać w słowa, dlaczego ta Hanka jest taka ważna, bo ona jest ważna dla różnych ludzi w różnym stopniu. Dla mnie jest ważna prywatnie i zawodowo, ponieważ takie teksty (ten napisał Alojzy Lysko) zdarzają się czasami raz na całe życie. Mnie na szczęście zdarzyło się to drugi raz, dlatego, że pierwszym takim wspaniałym tekstem jest dla mnie Cholonek Janoscha. Natomiast Hanka jest spektaklem, który porusza każde pokolenie, bez względu na to, czy ma się dwadzieścia, czy sto lat. Nawet nie trzeba go oglądać, wystarczy posłuchać, by go przeżyć tak, jak ja go przeżywam i jak przeżyli go widzowie, liczeni w setkach, którzy już go zobaczyli. To jest historia kobiety, jej życia, zmagań, upadków i wzlotów, pokazana przez pryzmat całej zawieruchy wojennej, która przetoczyła się przez nasz kraj, a przede wszystkim przez Śląsk. Dotyczy też plebiscytu i odpowiedzi na pytanie: kim jestem? Kim my, Ślązacy, jesteśmy? Ten spektakl jest też ważny dla „nieŚlązaków”, żeby zrozumieli, na czym polega ta nasza śląska historia, która jest diametralnie inna od historii Polski. Dlaczego ona jest taka, dlaczego jest tak bolesna, dlaczego my ciągle do niej wracamy i dlaczego musimy ją wszystkim spoza Śląska tłumaczyć. Spektakl ten jest też fantastyczny ze względu na warstwę językową, dlatego że Pan Lysko napisał tekst piękną, szlachetną gwarą śląską, a ja bym powiedziała: językiem śląskim. Językiem, za pomocą którego mogę wyrazić wszystkie uczucia ludzkie. Jest tak bogaty w słownictwo, że bardzo przyjemnie się go słucha.
Historia Hanki jest dla mnie dodatkowo poruszająca, bo jej losy dotykają w pewnym sensie losów mojej rodziny. Tak naprawdę każdy Ślązak przeżył podobną historię. Dlatego wszystkich na to przedstawienie serdecznie zapraszam. Każdy, kto przyjdzie i poświęci mi te 75 minut, sam sobie odpowie na pytanie, czy było warto. Mój przyjaciel, Darek Niebudek, który je obejrzał, powiedział, że życzy mi, żebym grała ten spektakl jak najdłużej, bo za pomocą tego monodramu jesteśmy w stanie ludziom wytłumaczyć, o co nam chodzi w temacie śląskości. To jest edukacja, poprzez teatr, a nie przez zagmatwane tłumaczenia i uczenie się historii. Trzeba tego posłuchać i zobaczyć, jak przez życie jednej kobiety wiele się przetoczyło. Ona zbiera to życie jak nitki w swoich ostatnich dniach i wspomina. Co nie znaczy, że Hanka jest tylko smutna, bo jest to momentami bardzo zabawne przedstawienie. Tak jak w życiu, które jest przecież słodko-gorzkie.
Sz. C.: Tak jak wspomniałaś, przez 75 minut sama występujesz na scenie. To jest chyba trudne zadanie?
G. B.: To jest najtrudniejsze zadanie aktorskie i najtrudniejsza forma teatru. Nigdy nie chciałam grać monodramów, ale one dwukrotnie odnalazły mnie same. Najpierw była Poczekalnia, którą zrobiłam w zasadzie dla mojego syna, bo to on tę sztukę napisał. To miało być moje ostatnie wykonanie monodramu (śmiech), ale Mirek Neinert, dyrektor Teatru Korez, wziął mnie „pod włos” i znienacka dał mi tekst Hanki. Przeczytałam i wiedziałam, że to jest to.
Sz. C.: Że zagrasz.
G. B.: Powiem ci, że ja nawet nie wiem, czy ja to gram. Kiedyś jedna dziennikarka zapytała, dlaczego ja ten spektakl tak przeżywam. A ja jej wyjaśniłam, że nie znam innego aktorstwa. Moje aktorstwo polega na tym, że się angażuję, nie potrafię grać „sposobem”. Jest jakaś forma, którą trzeba sobie narzucić, ale ja zazwyczaj, zwłaszcza takie trudne teksty, staram się odtwarzać sercem i duszą.
Sz. C.: A jak wyglądały przygotowania? Na co kładliście szczególny nacisk?
G. B.: Tak jak mówiłyśmy, ten spektakl to jest godzina i piętnaście minut gadania. Do tego są piosenki. Całe zeszłe lato, z dwutygodniową przerwą na urlop, uczyłam się tekstu. Dlatego, że tylko dosłowne odwzorowanie tego, co zostało napisane przez Pana Alojzego Lyskę, ma sens. W Hance nie można mówić własnymi słowami ani improwizować. Ten język jest dosyć trudny, skomplikowany nawet dla mnie, chociaż ja go znam od dzieciństwa, bo wyssałam go z mlekiem matki. Różni się też trochę od tego, którego ja się nauczyłam. Jest w nim bardzo dużo starośląskich zwrotów, składnia jest nieco inna. Trzeba więc było się tego nauczyć. To trwało mniej więcej dwa miesiące. A potem to już szło. Z Mirkiem Neinertem [reżyserem, M. K.) rozumieliśmy się bez słów. On fantastycznie potrafił mnie poprowadzić, dał mi dużo swobody, był takim moim nauczycielem i mistrzem, który potrafił mnie uruchomić i zatrzymać w odpowiednim momencie. Te próby zazwyczaj kończyły się tak, że oboje bardzo się wzruszaliśmy. Razem płakaliśmy, to było dla nas takie oczyszczenie. Dla mnie do dziś to przedstawienie jest formą katharsis. Po każdym spektaklu czuję trud i przyjemność.
Sz. C.: Słyszałam, że bardzo często po nim płaczesz.
G. B.: Tak. I na nim, i po nim.
Sz. C.: Z czego to wynika?
G. B.: Mając pięćdziesiąt parę lat, ma się już jakieś doświadczenie życiowe. Jestem matką dwóch synów, mam swoje problemy, także zdrowotne i jak mówię o pewnych rzeczach słowami Hanki, to czasami wyobrażam sobie siebie w takiej sytuacji. Nie potrafię nad tym przejść do porządku dziennego. To dlatego ten spektakl mnie tyle kosztuje.
Sz. C.: Widzowie też się wzruszają i czasami podejmują z tobą dialog.
G. B.: Też się zdarza. Czasami nawet ich do tego zachęcam. Często, gdy opowiadam jakąś historię, to potwierdzają, że tak właśnie było. Namawiam ich też do śpiewania razem ze mną. I oni śpiewają. Na początku musiałam być na Hance stuprocentowo skupiona, teraz w sumie też, ale mam na tyle ten tekst osadzony, że mogę sobie czasami pozwolić na kontakt z widzem. To jest żywy teatr. W pewnym momencie przestaję to traktować jak teatr, a zaczynam to odbierać jak spotkanie. Niektórzy twierdzą, że ten spektakl wymyka się spod jakichkolwiek definicji.
Sz. C.: Czy mogłabyś powiedzieć też coś o rekwizytach? W Hance jest ich niewiele, ale wiem, że mają dla ciebie duże znaczenie.
G. B.: Tak. Gram w sukience mojej mamy. Wyszukiwałam rekwizyty właśnie u niej. Szukałam głównie starych zdjęć i przy okazji otworzyłam szafę mojego ojca, który nie żyje już prawie trzydzieści lat. W jednej z szuflad znalazłam jego stare okulary. Nikt nie pamiętał, że one tam są. Rogowe, duże, piękne okulary mojego taty. Wprawiłam do nich nowe szkła i w nich gram. Sukienka mamy, okulary taty i mam poczucie, że oni są ze mną.
Sz. C.: Czy te rekwizyty nie są symbolem ciągłości pokoleń, znakiem, że ta nasza śląskość przechodzi z pokolenia na pokolenie?
G. B.: Pięknie to powiedziałaś i ty jako pierwsza to nazwałaś… Ja po prostu to czułam, wiedziałam, że muszę mieć jakiś element od mojej mamy, nie sądziłam, że znajdę coś osobistego po moim tacie. I faktycznie, to jest taka ciągłość. To jest taka moja nić, która wiąże mnie z XX wiekiem.
Sz. C.: Wracając jeszcze do języka Hanki, wspominałaś, że nie jest on najłatwiejszy. Czy ktoś, kto zna słabo gwarę albo w ogóle, może przyjść na ten spektakl?
G. B.: Nawet powinien. W języku Alojzego Lyski jest bardzo mało niemieckich zwrotów. To jest czysty, śląski język i on jest bardziej zrozumiały dla osób spoza Śląska niż ten, którym się posługujemy teraz, bo nasz język jest bardziej zniemczony. Oczywiście, nawet ja znalazłam tam takie słowa, których nie rozumiałam, tłumaczył mi je Pan Alojzy.
Sz. C.: Śląskie przedstawienia, w których występujesz w Korezie, czyli Cholonek i Mianujom mnie Hanka cieszą się ogromnym zainteresowaniem widzów. Jak myślisz, z czego to wynika?
G. B.: Chyba najbardziej z tęsknoty. W grę wchodzi też sentyment, chęć powrotu do młodych lat i pokazania swoim wnukom świata, którego już nie ma. Bo tego Śląska, który ja pamiętam z dzieciństwa, już nie ma i on nigdy nie wróci. Kiedyś, jak była Barbórka, to od rana grały orkiestry, szło się na mszę, były akademie w domach kultury, potem tata brał mnie na kopalnię, bo mój tata to był naprawdę fajny Ślązak… No i widzisz, jak ja mogę być inna, jak z każdej strony dotyka mnie coś, co jest z tym Śląskiem związane! Ale wracając do przedstawień, to muszę powiedzieć, że my niejedno młode pokolenie wychowaliśmy już na Cholonku. Hankę też zdarza mi się grać dla młodzieży i trzeba przyznać, że młodzież pięknie przyjmuje to przedstawienie, wzrusza się. Cieszę się, że panuje teraz swego rodzaju moda na śląskość. Oczywiście nieskromnie powiem, że mam nadzieję, że widzowie przychodzą też na te spektakle ze względu na mnie (śmiech).
Sz. C.: Właśnie chciałam to powiedzieć: że spektakle te przyciągają po prostu świetną obsadą (śmiech). A jak myślisz, czy ta kultywowana przez ciebie śląskość ma szansę przetrwać?
G. B.: Mam nadzieję, że przetrwa. Robię wszystko, żeby przetrwała. Sądzę, że wielu jest takich jak ja. Dopóki żyje język, dopóty żyje kultura. I dlatego my tak bardzo o ten śląski język walczymy.
rozmawiała Magdalena Kulus

tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”


piątek, 21 lipca 2017

wywiad z Piotrem Machalicą

Mój ukochany Młynarski
rozmowa z Piotrem Machalicą

Sztajgerowy Cajtung: Nie: kiedy, nie: dlaczego, ale JAK mierzył się Pan z twórczością Wojciecha Młynarskiego, podchodząc do układania recitalu.

Piotr Machalica: Twórczość Wojciecha Młynarskiego towarzyszy mi od dzieciństwa, jest częścią mojego życia. Jedyne, z czym musiałem się mierzyć to znalezienie czasu oraz wybór utworów do koncertu (śmiech). Przed wyzwaniem stanęli też muzycy, Krzysztof Niedźwiecki, Paweł Surman i Michał Walczak, który jest również autorem aranżacji do tego koncertu. To było wiele miesięcy pracy i poszukiwań takich form muzycznych, z których dziś jesteśmy zadowoleni. Jak się okazało, docenia je również publiczność.

Sz. C.: Mówił Pan w jednym z wywiadów, że ten recital powinien się nazywać Mój ukochany Młynarski. Bazuje to na wspólnocie myśli i poglądów, na podejściu do piosenkowego tworzywa, a może jeszcze na czymś innym?

P. M.: Mój ukochany Młynarski, bo jest to twórca, poeta, bard, którego kocham. Tak po prostu. Znałem jego twórczość i to zaważyło na tym, że podjąłem się zaśpiewania piosenek, które są częścią mojego życia. Pyta pani o wspólnotę myśli, poglądów, podejście do piosenki. Prawda jest taka, że nie da się tego rozróżnić. Wojciech Młynarski był absolutnym mistrzem, pod każdym względem.

Sz. C.: Jakie było największe odkrycie albo zaskoczenie przy układaniu piosenek w recitalu?

P. M.: Wszystkie te piosenki znałem, więc jako takich zaskoczeń nie było. Raczej powiedziałbym tu o doświadczeniu, którym jest dokonanie wyboru repertuaru spośród dwóch tysięcy utworów, które Wojtek napisał, a ja znam i są mi bliskie. Nie chciałem, aby ten koncert składał się wyłącznie z przebojów, których Wojtek miał niezliczoną ilość, ale również z piosenek mniej znanych.

Sz. C.: Mój ulubiony Młynarski to recital bardzo młody, chociaż od dwóch lat przymierzał się Pan do jego stworzenia. Jak ewoluował ten program?

P. M.: Po prostu pracowaliśmy, szukaliśmy utworów. Wybieraliśmy, dokładaliśmy, skreślaliśmy. Początkowo wydawało mi się, że tych dwadzieścia piosenek, które wybiorę do koncertu powinno mieć jakąś wspólną myśl, temat przewodni. Szybko doszedłem do wniosku, że wcale tak nie jest, dlatego, że każda jego piosenka jest osobną opowieścią i wszystkie dotykają tego samego: życia. Przymierzaliśmy się do tego programu od dawna, to prawda. Wcześniej nie miałem odwagi. Ale dwa lata temu zaczęliśmy na ten temat rozmawiać coraz częściej z muzykami. Intensywne próby rozpoczęliśmy jesienią 2016 roku.


Sz. C.: W szkole aktorskiej lubił Pan najbardziej piosenkę, wolał granie w zespole bigbitowym niż aktorstwo? Pana płyty i recitale nie są przecież tylko realizacją marzenia o śpiewaniu…

P. M.: Zarówno w szkole, jak i po jej ukończeniu, robiłem wszystko, ponieważ to, co pani wymieniła zamyka się w tym zawodzie. Można śpiewać, grać, występować na estradzie. Lubiłem i lubię każde z tych zajęć. Fajnie jest, i myślę, że jest to szczęście wielu ludzi, którzy się zdecydowali ten zawód uprawiać, że mogą dotknąć wszystkich z nurtów tego zawodu.


Sz. C.: Istnieje takie przekonanie, że poetów piosenki: Koftę, Osiecką, Przyborę, mogą śpiewać właściwie wszyscy. Przed Młynarskim czuje się pewien strach. Jakie pułapki wykonawca-autor pozostawia aktorowi?

P. M.: Żadnych. To jest problem wykonawcy, na którą piosenkę się zdecyduje i czy będzie skupiać się na myśleniu o tym, że mierzy się z czymś, co Wojtek napisał sam dla siebie, by osobiście później wykonać. Myślę, że to właśnie może onieśmielać. Jeśli się o tym nie myśli, tylko przepuszcza przez swoją wrażliwość, przez swój sposób patrzenia na świat, to można te utwory śpiewać.

Sz. C.: Co daje nam Młynarski czytany dzisiaj? Zaznaczam „czytany”, bo przecież w wypadku Młynarskiego teksty bronią się równie dobrze bez muzyki…

P. M.: Każdy z nas sam musi odpowiedzieć sobie na to pytanie.

Sz. C.: Bardziej inspiruje Pana melancholia czy satyra?

P. M.: Inspiruje mnie mądrość Wojciecha Młynarskiego i mądrość jego tekstów. A w tym jest wszystko: i satyra, i melancholia, i dystans. Wszystko.

Sz. C.: W Chorzowskim Teatrze Ogrodowym recital będzie miał tytuł, zaproponowany przez Pana, Mój ulubiony Młynarski na dwie gitary, trąbkę i akordeonik. To spektakl kameralny, spotkanie z każdym widzem z osobna?

P. M.: Graliśmy ten koncert i bardzo kameralnie, i dla ponad pięciuset osób w OCH-Teatrze, czy dla prawie siedmiuset ostatnio pod Arsenałem we Wrocławiu. Zapewne nie do wszystkich trafiam, ale każdy koncert to spotkanie z każdym widzem z osobna, mam przynajmniej taką nadzieję.

Sz. C.: Nie jest Pan piosenkarzem, a opowiadaczem historii.

P. M.: Zawsze wybierałem wyłącznie piosenki z dobrym tekstem. Każdy z utworów, które śpiewam jest opowieścią.

rozmawiała Izabela Mikrut

tekst opublikowany w „Sztajgerowym Cajtungu”, gazecie festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego

środa, 19 lipca 2017

płyty Piotra Machalicy

Porady Starszego Konspiranta

„Starszy Konspirant — daję tobie
kompendium wiedzy mej,
sekretnej
Wkuj to na pamięć i noś w sobie
A kartkę połknij najdyskretniej”

„Piaskownicę” — wydaną w 2015 roku płytę Piotra Machalicy — otwierają ironiczne porady, padające z ust doświadczonego spiskowca. Nie jest to przypadek. Piosenki w jego wykonaniu zapraszają do bardzo elitarnego grona, którego członkowie związani są jednak nie tyle działalnością wywrotową, ile pewnym szczególnym rodzajem wrażliwości.

Piotr Machalica znany jest przede wszystkim jako aktor filmowy i teatralny. Jego talent muzyczny został dostrzeżony jednak już w 1986 roku podczas Krajowego Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu. W dorobku ma trzy solowe albumy: wydany w 2002 roku Portret muzyczny: Brassens i Okudżawa, 10 lat młodszą płytę Moje chmury płyną nisko oraz wspominaną już Piaskownicę.

Artysta ten w konsekwentny sposób sięga do tradycyjnego rozumienia poezji śpiewanej. Znaczną część tekstów przez niego wykonywanych (w tym wszystkie utwory z Piaskownicy) napisał Jan Wołek, który, jak przyznaje artysta, posiadł dar „czytania w duszy” aktora. Wśród utworów wykonywanych przez Machalicę znaleźć można również teksty Andrzeja Strzeleckiego, Edwarda Stachury czy Wojciecha Młynarskiego, któremu poświęcony jest koncert podczas tegorocznego Chorzowskiego Teatru Ogrodowego.

Piosenki Machalicy to w dużej mierze utwory melancholijne, słodko-gorzkie (Tak młodo jak teraz, Piaskownica, Kustosz). Nie brak w nich jednak również ironicznego, zdystansowanego spojrzenia, a nawet ostrej satyry (Psiarnia, Kwestia wychowania). To teksty zarazem bardzo intymne, jak i posiadające silne przesłanie; piosenki, które bawią, ale równocześnie zmuszają do zadumy, zatrzymania się w pędzie, jaki oferuje nam dzisiejszy świat.

„Nie chciałbym, żeby pomyślał pan, że narzekam, ale mam poczucie, że wchodzę w czas, który jest kompletnie nie mój. […] To czas wszechobecnego internetu i Facebooka. To tam ustala się, co jest dobre, a co kiepskie. Tam też każdy może się wypowiedzieć bezkarnie, nieodpowiedzialnie” — tak Piotr Machalica diagnozował współczesność 5 lat temu w wywiadzie dla „Gazety Lubuskiej”. Dziś ta tęsknota za dawnym porządkiem świata, rzeczywistością „offline” wydaje się jeszcze bardziej uprawniona. W wyraźny sposób widać ją również w piosenkach zarejestrowanych przez aktora. Są to bowiem utwory trochę retro, może nawet staromodne. Jednak właśnie dzięki temu nastrojowi okazują się tak bardzo prawdziwe. Piotr Machalica wydaje się w nich upominać o instytucję barda, o miejsce dla inteligentnej, ale i niestroniącej od emocji, rozrywki. A zarazem o kwestie podstawowe (choć niegoszczące dziś zbyt często na pierwszych stronach gazet), czyli — jak podkreśla w cytowanym wywiadzie — „przyjaźń, miłość, lojalność”.

„W czasach powszechnej znieczulicy niskich wartości i miałkich produktów z plastiku made in China poezja daje nam szansę na ocalenie tego co najważniejsze” — tymi słowami Piotr Machalica otwiera książeczkę dołączoną do płyty „Moje chmury płyną nisko”. Solowe albumy aktora są najlepszym dowodem na prawdziwość tego stwierdzenia.

Barbara Englender

tekst opublikowany w „Sztajgerowym Cajtungu”, gazecie festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego

poniedziałek, 17 lipca 2017

z konferencji prasowej...

Plany na wakacje

Nic ciekawego nie powiedział Naczelny Ogrodnik na konferencji prasowej jedenastego sezonu Chorzowskiego Teatru Ogrodowego, bo też i nic nowego powiedzieć nie mógł. Wiadomo: sprawdzone kameralne i komediowe spektakle to przecież założenie każdej edycji festiwalu. Ceny biletów, dzięki wsparciu Miasta Chorzów, jak zwykle na tyle niskie, żeby każdy miłośnik teatru mógł sobie pozwolić na przybycie. Repertuar kuszący, co podkreśla każdy, kto już przeczytał program (zamieszczamy go na ostatniej stronie tego numeru, ale od dawna można go znaleźć na różnych plakatach, stronach, ulotkach itp.). O całorocznej walce o budżet, terminy i o pokonywaniu przeszkód nie ma co wspominać, widzowie mogą cieszyć się po prostu dobrym teatrem.
Tegoroczną niespodzianką jest spektakl praktycznie nie do obejrzenia gdzie indziej, legendarna już, żeby nie napisać, że prehistoryczna, Zabawa. Dawno, dawno temu (w 1995 roku) trzej studenci PWST im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie przygotowali przedstawienie według tekstu Sławomira Mrożka. Przedstawienie tak atrakcyjne, że z miejsca weszło do stałego repertuaru Teatru Powszechnego w Warszawie, a pochwałami, niebezpodstawnymi, obsypywał adeptów aktorstwa między innymi Jan Englert. Nie dziwi to jednak, bo studentami owymi byli Rafał Rutkowski, Maciej Wierzbicki i Adam Krawczuk, marzący o tym, że podbiją sceny całego kraju. Reaktywowali (okazjonalnie) pomysł ze studenckich czasów i udało się zaprosić ich na ChTO z czymś, co dzisiaj już trudno zobaczyć (13 sierpnia, w niedzielę o 19:00 w Sztygarce). Ale prawdziwa, obecna Montownia, też, jak zwykle, będzie, razem z obiecującym Teatrem Papahema z Białegostoku. Przygotowana wspólnie Calineczka dla dorosłych to teatralna uczta (chociaż trochę się już to hasło na ChTO opatrzyło, pasuje idealnie). Gra konwencjami, mroczna satyra, dowcipy dla dorosłych i niebywała plastyczność obrazu to tylko niektóre atuty spektaklu (28 lipca, w piątek o 19:00 w Sztygarce). Żeby dopełnić cyklu spotkań ze stałymi gośćmi na ChTO, pojawi się jeszcze Rafał Rutkowski solo, z drugim monodramem mistrzowskim. Jego Żołnierz polski to nie prosty stand-up, a w pełni teatralna opowieść z podziałem na role, rozbudowana także technicznie. Rutkowski w najlepszym jak na razie wydaniu staje się też szokująco aktualny (11 sierpnia, piątek o 19:00 w Sztygarce). Pojawi się również teatr, o którego obecność Naczelny Ogrodnik zabiegał niemal od początku pracy nad ChTO. Wreszcie udało się zgrać terminy z Teatrem Witkacego z Zakopanego. Demonizm zakopiański na podstawie jednego prasowego artykułu to coś, co koniecznie trzeba obejrzeć (4 sierpnia o 19:00, piątek, w Sztygarce).
ChTO zainauguruje recital Piotra Machalicy z piosenkami Wojciecha Młynarskiego. Przygotowywany od dwóch lat pozwala pośmiać się i powzruszać, czasem niemal równocześnie. Kiedy był planowany jako koncert teatralny na początek jedenastego sezonu, nie przypuszczaliśmy, że stanie się także wspomnieniem o Wojciechu Młynarskim. W ChTO recital będzie mieć specjalny, podkreślający kameralność przedsięwzięcia, tytuł: Mój ulubiony Młynarski na dwie gitary, trąbkę i akordeonik (16 lipca, niedziela, o 19:00, w ChCK-u).
Chociaż Mianujom mie Hanka Teatru Korez z Katowic komedią nie jest, nie mogło tak ważnego śląskiego głosu zabraknąć w cyklu Tyjater kery godo (i przy okazji monodramie mistrzowskim!). Nieprzypadkowo Grażyna Bułka otrzymała za „Hankę” Złotą Maskę 2016 w kategorii Najlepsza rola kobieca (21 lipca o 19:00, piątek, w ChCK-u). Spektaklem spoza głównego programu będzie Rajzentasza. Krótkie sztuki po śląsku, dwie do śmiechu, a jedna nie Teatru Reduta Śląska (23 lipca o 18:00, niedziela, w ChCK-u). W programie ChTO również znalazł się nagradzany na kolejnych przeglądach i nowy Monsieur Charlie tyskiego Teatru HoM: inteligentne i dowcipne połączenie klasyki i nowości, pantomima z prawdziwym taperem i historia zawsze aktualna (18 sierpnia o 19:00, piątek, w Sztygarce). Jedyna zmiana w stosunku do opublikowanego w Dzień Dziecka (żeby wszyscy mogli cieszyć się jak dzieci) programu dotyczy finału. Teatr Ludowy z Krakowa zaprezentuje nie Wszystko o mężczyznach, ale Wszystko o kobietach. Autor ten sam, ale obsada zdecydowanie piękniejsza (25 sierpnia o 19:00, piątek, w Sztygarce). A pierwszego września niespodzianka: nowy cykl, Grządka szkolna, czyli Inspekt: przegląd najciekawszych propozycji teatrów licealnych z regionu. Naczelny Ogrodnik zaprosił dwa spektakle: Igraszki z diabłem (I LO im. Adama Mickiewicza, Ruda Śląska) oraz Wild Ass Leon (III LO, Chorzów Batory): młodzież naprawdę potrafi zaskoczyć, i to nawet najwybredniejszych teatromanów!
Dzięki wsparciu Województwa Śląskiego najmłodszych zaprosić możemy na Chorzowski Teatrzyk Ogródkowy, czyli małe ChTO, które w tym roku, jak poprzednio, odbywać się będzie na scenie w Skansenie (spotykamy się zawsze pod bramą Muzeum „Górnośląski Park Etnograficzny w Chorzowie” i wędrujemy na miejsce spektaklu z aktorami!). W razie deszczu, gradu, śniegu i innych niepożądanych w sierpniowe sobotnie popołudnia zjawisk atmosferycznych chowamy się pod dachem). W programie spektakle z całej Polski i z zagranicy (PIKI!) kolorowe, rozśpiewane, w dużej części interaktywne, a czasem prezentujące egzotyczne techniki teatralne (Ewa Kubiak w Momo). Po raz kolejny zapraszamy oczywiście wszystkich na Dziecinadę 15 sierpnia.
Co więcej? Bilety na spektakle dla dorosłych można rezerwować i kupować w przedsprzedaży przez internet (sieć ticketportal.pl z odświeżonym layoutem) lub w miejscu wydarzenia (ChCK lub Sztygarka) oraz w biurze Ticketportal (Katowice, plac Sejmu Śląskiego 2). Rezerwacje niewykupione w terminie tracą ważność w piątek poprzedzający wydarzenie. A że w ChCK-u można wybierać sobie również miejsce, warto się spieszyć. Na spektakle dla dzieci wstęp wolny dla wszystkich, także na godzinę przed wydarzeniem do Skansenu. Zaplanujcie sobie weekendy z ChTO, żeby mieć gwarancję dobrej wakacyjnej teatralnej zabawy.
Informacje o ChTO tradycyjnie na www.chto.pl i na www.facebook.com/chorzowskiteatrogrodowy (tu konkursy i wiadomości z ostatniej chwili), a gdyby ktoś chciał podzielić się uwagami na temat festiwalu lub konkretnego wydarzenia, adres sztajgerowycajtung@gmail.com cały czas działa i jest do Waszej dyspozycji.
Tyle (w skrócie) powiedział.
I jeszcze baloniki mamy.
Uf.
Pies Ogrodnika

tekst opublikowany w „Sztajgerowym Cajtungu”, gazecie festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego

piątek, 16 czerwca 2017

program główny jedenastego sezonu ChTO

Chorzowski Teatr Ogrodowy
sezon jedenasty 2017 rok
albo (wiem) to
teatralna jedenastka wprawia w ruch!

program główny

16 lipca, niedziela, o 19:00, inauguracja na scenie Chorzowskiego Centrum Kultury
Piotr Machalica
Mój ulubiony Młynarski na dwie gitary, trąbkę i akordeonik

21 lipca, piątek, o 19:00 na scenie ChCK
tyjater kery godo i zarazem monodram mistrzowski
Teatr Korez (Katowice) / Grażyna Bułka
Mianujom mie Hanka Alojzy Lysko

28 lipca, piątek, o 19:00 w Sztygarce
Teatr Montownia (Warszawa) i Teatr Papahema (Białystok)
Calineczka dla dorosłych wg Hansa Christiana Andersena

4 sierpnia, piątek, o 19:00 w Sztygarce
Teatr Witkacego (Zakopane)
Demonizm zakopiański wg artykułu (sic!) St. I. Witkiewicza

11 sierpnia, piątek, o 19:00 w Sztygarce
monodram mistrzowski
Dzika Strona Wisły (Warszawa) / Rafał Rutkowski
Żołnierz polski Michał Walczak

13 sierpnia, niedziela, o 19:00 w Sztygarce
Teatr praMontownia (Warszawa)
Zabawa Sławomir Mrożek

18 sierpnia, piątek, o 19:00 w Sztygarce
Teatr HoM (Tychy)
Monsieur Charlie

25 sierpnia, piątek, o 19:00 w Sztygarce
Teatr Ludowy (Kraków)
Wszystko o mężczyznach Miro Gavran

niedziela, 1 stycznia 2017

szansa na wygraną...

Jeszcze do północy czekamy na Wasze konkursowe maile, wystarczy wykonać jedno zadanie, a w konkursie brać mogą udział i dzieci, i dorośli.
Zadanie z 29 grudnia: wybierz się pod Sztygarkę i zrób świąteczne zdjęcie (wersja dla dzieci: świąteczny rysunek, ale koniecznie z wieżą szybu Prezydent!).
Zadanie z 30 grudnia: wymyśl listę życzeń na nowy rok (forma dowolna)/ (wersja dla dzieci i: narysuj listę życzeń na nowy rok).
Zadanie z 31 grudnia: napisz nam, narysuj (albo sfotografuj), jak spędzasz sylwestra