niedziela, 30 lipca 2017

rozmowa z Teatrem Papahema

Łączy nas przyjaźń

Sztajgerowy Cajtung: Nie czekacie, aż ktoś na Was zwróci uwagę, sami działacie na różne sposoby, jesteście bardzo kreatywni w zdobywaniu funduszy na premiery…
Mateusz Trzmiel: Wbrew pozorom nie jest to tak skomplikowane zajęcie. Wszystko jest kwestią sporej determinacji i uporu w ciągłym przypominaniu o swojej obecności. Poza tym my chyba po prostu jesteśmy w czepku urodzeni. Spotkaliśmy na swojej drodze mnóstwo osób, na których radę czy sugestię zawsze możemy liczyć, myślę tu choćby o Teatrze Montownia, Teatrze Malabar Hotel czy pracownikach Fundacji Krystyny Jandy na Rzecz Kultury. Często pytamy, błądzimy, często udajemy głupich, albo na głupich wychodzimy, ale jakoś ten nasz teatralny biznes coraz lepiej prosperuje. Okazuje się, że dróg pozyskiwania funduszy na realizację spektakli jest co najmniej kilka: od składania ofert w konkursach organizowanych przez instytucje samorządowe i ministerialne po crowdfunding i sponsoring, na uruchamianiu własnych oszczędności kończąc. Każdej z metod zasmakowaliśmy, trudno powiedzieć, która z nich jest najskuteczniejsza. Nieustannie wspiera nas Miasto Białystok, z którego niejako PAPAHEMA pochodzi. To prawdziwe Eldorado dla niezależnych twórców.

Sz. C.: Chcecie teatru dowcipnego, ale też mądrego i wysmakowanego estetycznie. Jak to godzicie?
Helena Radzikowska: Staramy się łączyć różne rodzaje teatru: autorski z mieszczańskim, dramatyczny z lalkowym, komedię z dramatem. Po prostu czerpiemy z tego, co nam się w teatrze podoba. Próbujemy robić takie przedstawienia, jakie sami chcielibyśmy oglądać, czyli takie, które nie nudzą, zaskakują różnorodnością rozwiązań, tworzą interesujące estetycznie przestrzenie, bawią, wzruszają i dają do myślenia. Obserwujemy też reakcje i opinie widowni. Staramy się wyciągać wnioski z konfrontacji z widzami, czasem szukamy kompromisów między oczekiwaniami swoimi i publiczności, bo bez widzów nie ma teatru. Oczywiście nie da się wszystkich zadowolić, nawet nie należy próbować tego uczynić, ale bardzo zależy nam na tym, aby spotkania z publicznością, jakimi są przedstawienia, dostarczały obu stronom, widzom i nam, dużo radości i satysfakcji.

Sz. C.: Zabawa formami i konwencjami to Wasz wyznacznik. Jak kształtowały się Wasze preferencje w tej dziedzinie?
Paulina Moś: Na początku obserwowaliśmy grupy teatralne, które założyli absolwenci naszej szkoły. Widzieliśmy, że każda z nich ma swój specyficzny język oraz styl. Na naszym Wydziale przywiązuje się dużą wagę do obrazów i plastyki. Oglądaliśmy dużo spektakli, zarówno w białostockich teatrach, jak i na zajęciach z teorii teatru. Nasi profesorowie stwarzali nam możliwości poznania teatru formy z całego świata. Było to inspirujące, a także zachęcające do poszukiwania własnego języka. Potem, będąc na trzecim roku, dostaliśmy zadanie stworzenia krótkiej, autorskiej wypowiedzi teatralnej. W taki sposób powstał projekt Dÿlematt na podstawie Fizyków Dürrenmatta. Było to jedno z pierwszych doświadczeń bycia twórcą odpowiedzialnym za całokształt, a nie tylko za zbudowanie roli. Poza tym to się nadal kształtuje. Jesteśmy młodzi, wielu rzeczy jeszcze nie wiemy, ale równocześnie lubimy szukać nowych możliwości. Na pewno jednym z wyznaczników jest dla nas humor. Staramy się unikać patosu.
Sz. C.: Co jest Waszą siłą, wyróżnikiem wśród młodych teatrów?
Paweł Rutkowski: Naszym największym wyróżnikiem wśród młodych teatrów jest chyba fakt, że udało nam się przetrwać i nie rozpaść po pierwszym projekcie. Ostatnimi czasy zawiązuje się wiele nowych grup teatralnych, którym nie starcza sił, żeby dalej walczyć o marzenia. Rynek jest bardzo trudny i wymagający. Potrzeba ogromnej determinacji, żeby nie zrażać się przeciwnościami losu. A te występują przy każdym kolejnym projekcie. Nam na pewno pomogło wzajemne wsparcie w trudnych chwilach i fakt, że oprócz pracy i wspólnej pasji łączy nas przyjaźń. Teatr PAPAHEMA budujemy z naszych pomysłów i jest wynikiem wielu kompromisów. Pochodzi od nas i porusza problemy, które nas aktualnie dotykają i interesują.

Sz. C.: Czy jest coś, czego na scenie zrobić nie chcecie?
M. T.: Bardzo nie chcielibyśmy, by widz po obejrzeniu naszego spektaklu poczuł się urażony, nie chcielibyśmy, żeby ktoś odniósł wrażenie, że próbujemy wykpić jego poglądy, jego wiarę lub jej brak. I myślę tu zarówno o pokazaniu przysłowiowej „gołej dupy”, jak i o lobbowaniu radykalnych przekonań w sposób wyjątkowo nachalny. Chcemy wypowiadać się na tematy w naszym odczuciu ważne, ale stronimy od uprawiania teatru interwencyjnego, który buntuje się dla samego buntowania. Chyba po prostu nie interesuje nas skandal. Zdaje mi się, że najprostsza metafora zostanie dłużej w pamięci widza niż nagi biust i parę przekleństw.

Sz. C.: Jak wyglądały prace nad Calineczką dla dorosłych?
P. R.: Z wielkim sentymentem wspominamy pracę nad Calineczką… Wymagała dużej pracy intelektualnej: nie mieliśmy reżysera, przebieg spektaklu musieliśmy wymyślić sami od początku do końca. Dużo rozmawialiśmy, panowie z Montowni zawsze brali pod uwagę nasze zdanie. Była to praca całkowicie zespołowa. Nigdy nie uznawaliśmy sceny za skończoną, dopóki wszyscy nie stwierdzili, że im się podoba. Była to też wielka radość i dobra zabawa móc obserwować starszych kolegów w pracy: podpatrywać ich warsztat, podziwiać odwagę w proponowaniu rozwiązań scenicznych. Teatr Montownia słynie też z niebanalnego poczucia humoru. Na niejednej próbie uśmialiśmy się lepiej niż na kabarecie!

Sz. C.: Co Wam daje praca z Montownią i co Wy dajecie Montowni?
H. R.: Na pewno więcej dostajemy od chłopaków z Montowni, niż możemy im dać. Starsi koledzy dali nam coś bardzo ważnego, nieprzecenionego: wiarę w siebie, w swoje możliwości. Kiedy spotkaliśmy ich na swojej drodze, kończyliśmy studia na Wydziale Sztuki Lalkarskiej Akademii Teatralnej, wiedzieliśmy, że chcemy robić swój teatr, mieliśmy nawet dosyć sprecyzowane wyobrażenie o tym, jak mógłby on wyglądać, ale doskwierał nam deficyt pewności siebie. A w tym zawodzie nawet geniusz pozbawiony pewności siebie nie zajdzie daleko. Trzeba pewnie iść po swoje. Dzięki Montowni idziemy po nasze. Uczymy się też od nich gotowości scenicznej, dystansu do siebie na scenie. Dostaliśmy od chłopaków też sporo kontaktów, do których sami na pewno byśmy nie dotarli. Dzięki temu otworzyły się przed nami różne możliwości. My odwdzięczamy się chłopakom zapałem do roboty, bogactwem środków teatru formy, które bardzo im się podobają i morzem sympatii.

Sz. C.: Czego w spektaklach się boicie?
P. M.: Nudy. Zarówno w odczuciu widzów, jak i własnym. Dlatego staramy się pilnować tempa w naszych spektaklach. Uczymy się wyważać odpowiednie proporcje miedzy tzw. „dawaniem sobie czasu” na scenie a pracowaniem na dobro całości. Poza tym jesteśmy jeszcze na etapie (na szczęście!) cieszenia się tym, że gramy. Często spontanicznie omawiamy każdorazowy spektakl lub wymieniamy się krótkimi refleksjami, „jak dzisiaj poszło”. Liczymy też optymistycznie, że będziemy mogli cieszyć się tym zawodem w kolejnych latach naszej działalności. Także można powiedzieć, że boimy się też takiej postawy aktora-malkontenta, który w jego mniemaniu zaszczyca scenę tym, że w ogóle na niej staje… :)
Sz. C.: Z jakimi mitami czy poglądami na temat teatru w ogóle próbujecie walczyć, a jakie podtrzymujecie?
P. M.: Jesteśmy absolwentami Wydziału Sztuki Lalkarskiej i walczymy z mitem, że jesteśmy aktorami wyspecjalizowanymi w spektaklach dla dzieci, a lalki nie mogą być dla dorosłych. Dlatego też Calineczka dla dorosłych z przekąsem jest baśnią dedykowaną dorosłym widzom. Patrzymy na teatr obszerniej. Nie chcemy być wciskani w stereotypy. Jeśli dostajemy szansę stworzenia spektaklu dla młodszego widza, to traktujemy to jako kolejne wyzwanie, a nie jak chleb powszedni. Inny mit to to, że teatr jest zarezerwowany dla elity społeczeństwa oraz trudno zrozumieć, co twórca miał na myśli. Cieszymy się, że na nasze spektakle przychodzą zarówno licealiści, jak i grupy emerytów. Chcemy robić teatr, który mówi o aktualnych sprawach, ale staramy się dobierać taki język, który nie będzie zrozumiały tylko dla nas, twórców, ale przede wszystkim dla tych, którzy siedzą po drugiej stronie, bo przecież to im dedykujemy naszą pracę. W pewnej mierze podtrzymujemy zadanie misyjne teatru. Tylko dzisiaj rozumiemy to jako uwrażliwienie społeczeństwa oraz stworzenie przestrzeni na zatrzymanie się i podjęcie refleksji na temat rzeczywistości.

Bardzo dziękujemy za rozmowę,
Paulina Moś, Helena Radzikowska, Mateusz Trzmiel, Paweł Rutkowski

rozmawiała Iza Mikrut

tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz