piątek, 22 lipca 2016

Być jak Wiesław Pieregorólka

W gazecie festiwalowej "Sztajgerowy Cajtung" mogliście przeczytać fragment tej recenzji, którą na blogu udostępnimy w całości...

„Kiedy dorosnę, chciałabym być Wiesławem Pieregorólką”, zanuciła w pewnej swingowej improwizacji Sonia Bohosiewicz. Wielu by chciało, zwłaszcza po koncercie 10 sekretów Marilyn Monroe, który zainaugurował dziesiąty sezon ChTO. Ale po kolei. Na pierwszym planie Sonia, śpiewająca standardy jazzowe lub zmysłowo swingująca, przedstawiająca piosenki z repertuaru Marilyn Monroe z taką lekkością, jakby robiła to całe życie. Na drugim dyrygent, aranżer i pianista, a także, jak się okazało, urodzony komik-improwizator, Wiesław Pieregorólka. Na trzecim planie piętnastu muzyków tworzących big-band. I te plany, każdy z osobna znakomity i pełen niespodzianek, narzucały się odbiorcom równocześnie, dostarczając całej gamy różnorodnych wrażeń.

Big-band. Trzy pokolenia muzyków, doskonale się rozumiejących, grających z wyczuwalną dla zwykłych słuchaczy przyjemnością. Znakomite nazwiska. Rewelacyjne solówki i instrumentalne dialogi, rozmowa prowadzona dźwiękami. Czysta zabawa i porozumienie. Big-band na dzisiejszej scenie to rzadko spotykane zjawisko, ale nie do zastąpienia przez najlepsze nawet podkłady czy kilkuosobowe zespoły. Kaskada dźwięków, muzyczna narracja, która, chciałoby się, mogłaby trwać jak najdłużej. Nie było wątpliwości, jak wielkie znaczenie ma obecność tak wspaniałych i tak zgranych muzyków w tym koncercie.

Wiesław Pieregorólka znad klawiszy czuwał, nadzorował, dyrygował, prowadził cały big-band, a do tego jeszcze włączał się w relację z publicznością. Wykorzystał chyba każdą możliwą okazję do żartu (łącznie z przebraniem się we frywolne nakrycie głowy Betty Q i wyrażeniem chęci wetknięcia sobie znalezionych na scenie piórek, gdyby tylko wiedział, gdzie). Podczas bisu zagadał do publiczności po śląsku, a kiedy Sonia uczyła widzów reagowania na burleskowe gesty, zaczął podciągać nogawkę spodni w nadziei, że również wywoła piski zachwytu. Dowcip, refleks, dystans do siebie i porozumienie ze wszystkimi: Wiesław Pieregorólka był na tej scenie zjawiskiem.

Podobnie jak sama Sonia Bohosiewicz, gwiazda wieczoru. Sonia w różowej peruce i uszkach Myszki Miki (żeby uniknąć podobieństw do jakichkolwiek aktorek o blond włosach), Sonia, której głos stawał się jeszcze jednym instrumentem w idealnie zestrojonym big-bandzie. Sonia jako rasowa wokalistka i Sonia jako prywatna narratorka, przewodniczka po życiu Marilyn Monroe. Sonia drapieżna, Sonia słodka, Sonia tajemnicza, Sonia rozbawiona… Sonia, nie Marilyn. Niektórych utworów w jej wykonaniu strasznie trudno było słuchać na siedząco, chciało się tańczyć. W narracjach z kolei całkowicie zawładnęła widzami: potrafiła rozśmieszyć, ale i wywołać dreszcz zgrozy. Wzruszyć i nastraszyć. Kompozycja tego koncertowego przedstawienia pozwoliła przeprowadzić publiczność od atmosfery beztroskiej zabawy i optymistycznych początków przez dramatyczne sekrety małżeństw Marilyn Monroe, aż po problemy niespełnionego macierzyństwa. Radosny nastrój mógł w jednym momencie przerodzić się w prywatną tragedię przeżywaną z dala od mediów. To także zadecydowało o familiarności ogromnego przecież przedsięwzięcia: Sonia Bohosiewicz zmniejszała dystans między sceną a widownią, sprawiała, że sekrety Marilyn Monroe wybrzmiewały niemal intymnie. Ale i Soni udzielało się rozbawienie: z radością wdawała się w przekomarzanki z Wiesławem Pieregorólką, zapewniła też akcent śląski za sprawą wierszyka wyrecytowanego przez małą Kasię. Sceniczna swoboda pozwalała jej na ustawiczne przełamywanie konwencji: zamiast teatru i koncertu 10 sekretów zamieniało się w spotkanie starych znajomych. To nie był zwykły koncert, bez względu na to, jak pięknie od strony muzyczno-interpretacyjnej przygotowany.
Gościem specjalnym była Betty Q, gwiazda burleski, która w dwóch częściach koncertu pojawiła się z dwiema miniscenkami, raz jako kusząca girlaska, raz jako kobieta-wamp. I to kolejny rodzaj narracji, który tego wieczoru mógł zaistnieć, przenosząc widzów w odrębną rzeczywistość.

Do tego scenografia jak ze świata dziecięcych marzeń: kolorowy patchworkowy fotel, mnóstwo dmuchanych piłek, nawet słomka w wodzie Soni korespondowały ze sobą i zamieniały przestrzeń w magiczny i kameralny świat, do którego niewielu ma dostęp. Wszystko było tu dopracowane w każdym szczególe.

O tym wydarzeniu trudno mówić inaczej niż w samych superlatywach, ale też trudno stosować klasyczne miary do tego, co działo się na scenie w Chorzowskim Centrum Kultury w pierwszy wieczór ChTO. Takiego ogromu przeżyć chyba nikt się nie spodziewał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz